Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




XVII.

Pięknie jeszcze było w okolicy Rarogów, chociaż poranki srebrzyły się już szronami, a pola pożęte zbladły nieco i zasnuły się opalową pajęczyną »babiego lata«. Opodal od pałacu, ku lasom, po kraju, niby dla zabawy oka uprawionym tu i ówdzie, mozajka pól coraz częściej plamiła się wydłużonym prostokątem ciemno-rudej roli, świeżo zoranej, i można było schwytać na tym pracowitym uczynku szarego oracza, pełznącego, jak przemyślny robak, za konikiem bułanym, za sochą swą starożytnego, rzymskiego kroju. Pod cichem, jeszcze wesołem niebem działy się wysoko przeglądy wojsk skrzydlatych przed zamorską wyprawą: uszykowane w ostry grot, śmigały kaczki po linii prostej; ważyły się w powietrzu bociany powolną zawieruchą wielkich krzyżów.
Wioska rozdwojonym różańcem chat okrywała grzbiet wzgórza, przewita, jakby na święto, zielenią z czerwonemi gronami jarzę-