Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   259   —

wu przerwał rozmowę. Pan Apolinary, zniechęcony próbami, uciekł się jeszcze do jednego pomysłu:
— Podobno jest w pociągu wagon restauracyjny?
— Jest; widziałem, wsiadając.
— To pójdźmy tam; jużbym coś przetrącił; wagon pobudza apetyt.
To się udało. Nie tylko dostać było można w restauracyi różnych napojów i przekąsek, ale na następnej stacyi wsiadł do wagonu niespodziewanie pan Wojciech Gzubski, człek przyjazny, otrzaskany z polityką warszawską, świadek niejednego tryumfu pana Apolinarego, wielbiciel jego talentów.
— Wszelki duch pana Boga chwali! — zawołał Gzubski radośnie — ja tu zabrnąłem w interesie do dzikiego kraju, aż proszę — takie spotkanie!
Zasiedli obaj odrazu do biesiady w zwykłem i przenośnem znaczeniu; do wódki i słodkiej gawędy.
— Skądże to, jeżeli wolno...? — zagadnął Gzubski.
— Powracam... ze Wschodu — zaczął tajemniczo pan Apolinary.
Kazimierz wymknął się do swego przedziału i zadumał się samotnie.