Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   275   —

szrę wezmą wierzyciele, nie będzie to moją winą.
— Może Bóg da, że nie wezmą. Ale ja przynajmniej wyzwolę się od was!
Chmara spojrzał z podziwem, czy zachwytem na Krystynę, której nozdrza grały i zaciskały się drobne pięści.
— Za co nas pani nienawidzi?
— Za dobrodziejstwa, świadczone mnie i krajowi.
Tyran drgnął, ugodzony pociskiem, powstał z krzesła i skierował się ku Krystynie, która powstała również, nie rozumiejąc ruchu Chmary. On ocenił, że ta rozmowa może być ich ostatnią, zbliżył się szybko do płonącej wspaniałym gniewem wychowanicy, objął ją w pół i przycisnął do siebie:
— Biedne, biedne dziecko!
Chwycił pocałunek na jej włosach, skroni... aż poczuł na twarzy rękę jej, jak szpon ja strzębi, cofnął głowę — i stracił z rąk ślizką postać Krystyny.
— Precz ode mnie!
Stał jeszcze przez chwilę drżący, dziko zapatrzony, sapiąc i kiwając głową.
— Taka nagroda!..
I wyszedł. Krystyna dopiero teraz zapłakała gorzko, nie na długo. Otarła łzy, a w oczy jej wstąpił blask niezłomnego postanowienia.