Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   266   —

pokazania, jak przedniego gatunku nosi koszule, przypomniał obrus, zasłany do podwieczorku, wytoczył ze świrna ogromne zwoje gotowego materyału, a za sadem wskazał kilka długich, wązkich pasów, rzuconych, jak chodniki na łące: tam wiatr bielił płótno.
Pożegnano się nareszcie, oświadczając wzajemne uszanowanie i przyjaźń. Gdy wsiadły obie panie do powozu, Sidorkiewicz umieścił tam dwa koszyki z grzybami i orzechami, plon wycieczki do lasu, a Żukielis uparł się, żeby panie zabrały ogromny plastr miodu w misie, owiniętej płótnem, niby zadatek dla wspólniczki z pałacu. I Krystyna, obdarowana, wesoło rozrzewniona, oddalała się po ulicy wioski od pięknej chaty, od dobrych spojrzeń Żukiela i Sidorkiewicza.
Panna Zubowska rozwodziła się jeszcze podczas jazdy nad doznaną gościnnością, Krystyna zaś mało odpowiadała, gdyż zapadła jej do głowy myśl, której nie chciała tymczasem powierzyć starszej przyjaciółce, tak bardzo trwożliwej od pewnego czasu. Gdyby zaprosić pana Kazimierza Rokszyckiego do tej chaty Żukiela, gdzie len jest jakby w swej stolicy?.. Za blizko od Rarogów — i gdzieżby on mieszkał? Gdzie on teraz przebywa i dlaczego jeden tylko list pisał przez te dwa tygodnie? Sidorkiewicz prawie codzień zdaje raport, że listu niema... Przegalopowawszy