Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   270   —

I tego Krystyna odmówiła. Wtedy pułkownik spoważniał i mówił dalej po francusku:
— Pani mnie uparcie ma za obcego człowieka, a nie zgaduje nawet, jak bardzo sercem i umysłem jestem z tego kraju. Ce n’est pas l’habit qui fait le moine.
— Nie wygląda mi pan na Wallenroda.
— A pani czy takich oczekuje rycerzy?
— Nie oczekuję nikogo. Otworzyłam okno, żeby mieć przed sobą trochę wolnego powietrza.
— W takim razie ustępuję pani z słońca.
Ustąpił rzeczywiście, ze sztywnym ukłonem. Krystyna, choć dopięła swego, poczuła, że zbyt szorstko obeszła się z człowiekiem obojętnym, ale znajomym oddawna, który jej nic nie zawinił oprócz tego, że był oficerem. To też, gdy Eustachy Chmara odwiedził ją w godzinę później, pani Krystyna okazała się bardziej ugodową.
— Jakże zdrowie dzisiaj? — zapytał pan Eustachy z uśmiechem niedowierzającym ale uprzejmym.
— Zdrowa jestem, przyjdę na drugie śniadanie.
— Zaraz uczyni się jaśniej w domu — odrzekł Chmara, lekko skłaniając głowę. — Ucieszy się i Kazimierz, który przyjechał głównie w celu odwiedzenia ciebie, droga pani Krystyno.