Przejdź do zawartości

Tytus Andronikus (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Tytus Andronikus
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TYTUS ANDRONIKUS.

W

W tragedyi tej spotykamy się z jedną z najpierwszych prób poety, z dziełem jego młodości, malującem nam stan, w jakim zastał angielską scenę. Były to czasy Marlowe’a i tak zwanych hiszpańskich dramatów, w których popłacało nagromadzenie okrucieństwa, okropności, najnieprawdopodobniejszych wypadków i najczarniejszych charakterów. Wspominaliśmy o tej właściwości pierwotnego teatru angielskiego, o tym młodzieńczym wybuchu, znamionującym siły niezużyte i nieumiejące się poskramiać. Od Tytusa Andronika do Otella i Hamleta przestrzeń przebieżona jest ogromną. Reformę tę zawdzięcza teatr Szekspirowi. Już dla samego porównania tego, co poeta zastał na scenie, z tem co jej po sobie zostawił, tragedya ta ma wielkie historyczne znaczenie.

Tak samo Gervinus tłómaczy jej powstanie tem, że Szekspir miał do zwyciężenia współzawodników swoich, którzy sadzili się na krwawe dramata. „Gdy poeta taką w sobie czujący siłę jak Szekspir, pisze on, ważył się na pierwszy występ, musiał z konieczności chcieć się mierzyć z najwziętszym ze swych współczesnych, z Marlowe’m. Pobić go jego własnym orężem, było najpewniejszą do zwycięstwa drogą. Mógłże nią wzgardzić początkujący poeta? W owych czasach krwawe i straszliwe sceny na wielkim teatrze życia rzeczywistego, nie były tak rzadkie jak dzisiaj, na teatrze sztuki musiano także działać silnie na nerwy, aby je poruszyć. Ben Johnson świadczy, iż Tytus był sztuką bardzo chętnie widzianą na scenie, że jak Rozbójnicy Schillera pociągał publiczność. Do tego uznania ogółu łączyło się inne jeszcze, wyższej ceny. Czuć w poecie Tytusa Andronika, tak jak w poematach Wenus i Lukrecya, przypomnienie, przejęcie się szkołą klasyczną; cytaty łacińskie, mitologia, naśladowanie Seneki i innych poetów, spotykają się w nim co chwila.
To współzawodnictwo z teatrem uczonych i graduowanych poetów, równie jest widoczne jak wysiłek wyobraźni, aby sprostać ich rozbujałej fantazyi. Nie zrozumie Tytusa Andronika i nagromadzonych w nim okropności, kto się nie obeznał ze starszymi utworami teatru przedszekspirowskiego. Równie pełnymi okrucieństw są: Forrex i Porrex, Cambyses, Hieronimo, a szczególniej Żyd Maltański (The Jew of Malt) Krzysztofa Marlowe’a. Barrabasz jego tak jest podobny do Aarona w Tytusie, żeby go można wziąć za umyślne naśladowanie, gdyby nie przychodziło na myśl, iż Szekspir zupełnie w sposobie Marlowe’a pisząc Tytusa Andronikusa, ale przesadzając jeszcze okropnościami, mógł chcieć niedorzeczność podobnych dziwactw okazać.
Marlowe’a Żyd i Aaron Szekspira charakterami są zupełnie do siebie podobni, mówią niemal jednakowo, czują tak samo i jak Aaron w Tytusie na końcu żałuje, mając umrzeć, iż nie dosyć zła wyrządził ludziom, tak Barrabasz Marlowe’a wpadłszy w kocioł rozpalony, konając, boleje tylko, iż się jeszcze nie nasycił złoczyństwem. Porównanie tych dwóch typów, tak uderzające ich podobieństwo wykazuje, iż niepodobna nie dojrzeć wpływu teatru tego na pierwsze prace Szekspira. Wpływ ten zresztą i w innych dziełach, acz mniej daleko, czuć się daje. Poeta później coraz mniej mu ulega i oswobadza się z niego. Co razi w Tytusie, odzywa się słabiej we wszystkich tragedyach i dramatach epoki, w której obyczaje, prawo, pojęcia kary nierównie były surowsze niż dzisiaj. Przypomnijmy sobie choćby historyę Elżbiety i Maryi Stuart.
Co do pochodzenia i autorstwa dramatu, zdania są bardzo podzielone: bardzo wielu krytyków nie chce uznać Tytusa Andronika za dzieło Szekspira, inni zaledwie w małej liczbie ustępów i poprawek widzą jego rękę.
Z uwagi jednej Ben Johnsona we wstępie do komedyi „Bartholomew Fair“ widać, że Tytusa już grywano około roku 1585—1590. Ben Johnson pisze (w r. 1614): „Ci którzy zawsze jeszcze Hieronima[1] i Andronika mają za najlepsze sztuki, dowodzą tylko, że ich sąd w ostatnich dwudziestu pięciu do trzydziestu leciech, wcale nie uczynił postępu“.
W roku 1593 dziennik Henslowe’a (23 stycznia) wspomina o sztuce Tytus Andronikus. W roku 1594 według Langbaine’a (Account of English dramatic Poëts, 1691), Tytus miał być wydanym po raz pierwszy i grany przez sługi lordów: Derby’ego, Pembroke’a i Essex’a.
Jakoż książka pod tym tytułem, Szekspira czy inna, wpisana jest w roku 1594 w rejestr księgarzy, (Stationer’s Company): „A noble Roman-History of Tytus Andronicus“.
Chociaż pierwsze wydania dramatu, o których zaraz wspomnimy, nie mają na sobie imienia autora, Mores w często przywodzonej Palladis Tamia (wydanej w 1598 r.), wymieniając dwanaście dramatów, którymi Szekspir sobie największą sławę pozyskał, między innymi cytuje i Tytusa Andronika.
W roku 1600 ukazuje się pierwszy raz drukowany pod tytułem: „Wielce żałosna rzymska tragedya Tytusa Andronika, tak jak wielekroć bywała grywana przez sługi czcigodnego lorda Pemnroke’a, Lorda Derby’ego, Lorda Sussex’a i Lorda Kanclerza. Londyn. Druk J. R. dla Edwarda White“.
Drugie wydanie równie bezimienne, ukazało się w roku 1611, z dodatkiem, że graną była sztuka przez sługi jego król. mości. Oba teksty są zupełnie z sobą zgodne, bez podziału na akty i sceny. Przyjaciele Szekspira, wydawcy zbioru 1623 roku, nie wahali się pomieścić Tytusa Andronika między tragedyami jego na trzeciem miejscu, co przemawia za autorstwem, bo Heminge i Condell byli przyjaciołmi i towarzyszami Szekspira.
Jednakże autor, który później w roku 1687 przerobił tragedyę dla sceny, utrzymuje, iż Szekspir na tle cudzem kilka tylko rysów dodał i rzecz starą udoskonalił. Że przed Szekspirem istniał już jakiś Tytus Andronikus podobny, dowodzi tego niemieckie tłómaczenie, wydane w roku 1620 w „Englische Komedien und Tragedien“, w którem wiele jest rysów i ustępów podobnych, lecz trywialniej jeszcze i jaskrawiej wychodzących niż w Szekspirze.
Jako źródło baśni samej, możnaby przytoczyć balladę angielską z XVI wieku, którą wydrukował Th. Percy, w „Reliques of Ancient English Poetry“ gdyby nie zachodziła wątpliwość, czy ona nie jest już z dramatu przerobioną; historya Tytusa i Tamory, osoby, cały szereg okrucieństw, w które dramat obfituje, znajdują się w balladzie, a Aaron, odegrywający w niej takąż rolę ohydną, zowie się Maurem „The Moor“.
Wymysł samej baśni, której pierwotne pochodzenie dotąd jest nieznane, jak większej części dramatów Szekspira, do niego nie należy, to nie ulega wątpliwości, jak również, że nad Tytusem pracował i że go przerobił. Osnowa, jak uważa Gervinus, zdradza raczej wprawnego a nieudolnego pisarza, niż geniusz początkujący; za mało uzasadnione są czynności, zbyt jaskrawo i rażąco rzucone charaktery, przesadzone, dziwaczne i nienaturalne. Jednakże w scenach niektórych przynajmniej, czuć rękę inną i dotknięcie delikatniejsze: tak Tamora błagająca o ocalenie życia synów, Tytusa udawane szaleństwo, niektóre rysy w charakterze Aarona, mogłyby być Szekspira. Pomniejsze poprawy stylu dzisiaj zaledwieby się już rozpoznać dały. Pierwotny sposób pracowania poety skazywał go na te przerabiania tematów na teatrze ulubionych i pociągających. Niema wątpliwości dziś, iż w wielu zabytkach teatru angielskiego z szekspirowskiej epoki, znajdują się równie jak w Tytusie ustępy jemu należne i nacechowane jego geniuszem, choć cudzem dziś pokryte imieniem. Jakkolwiek Johnson, Malone, Steevens, Ingleby, M. Dyce, nie przyznają Tytusa Szekspirowi, a Natan Drake i Coleridge zaledwie scen kilka, poszliśmy za zdaniem pp. Collier’a, a nadewszystko Knight’a, tem chętniej że Tytus dla historyi angielskiego dramatu i epoki Szekspira jest wielkiej wagi.
Osnowa Tytusa Andronika, mimo niezliczonych szkarad, jakie w sobie mieści, nie czyni wrażenia tragicznego, sprawia poprostu obrzydliwość. Ludzkość w niej odmalowana, nigdy i nigdzie taką nie była, czuć w tem niby chorobliwe senne jakieś widziadło, w którem się trudno dopatrzeć idei, celu, a nadewszystko jakiegokolwiek odznaczenia charakterów, biało i czarno narzuconych z zuchwalstwem prawdziwie dziecinnem.
Takim wszakże teatr zastał Szekspir i wziął w spadku po tych uczonych autorach, piszących dla sceny w szynku, po pijanemu niestworzone i ohydne dramata, których całym urokiem było rozgorączkowanie i dziwactwo.




OSOBY:

Saturninus, syn ostatniego cesarza rzymskiego.
Bassyanus, brat Saturnina.
Tytus Andronikus, rzymski patrycyusz.
Markus Andronikus, trybun ludu, brat Tytusa.

Lucyusz,   synowie Tytusa.
Kwintus,
Marcyusz,
Mucyusz,

Młody Lucyusz, dziecię, syn Lucyusza.
Publiusz, syn Marka, trybuna.
Emiliusz, znakomity Rzymianin.

Alarbus,   synowie Tamory.
Chiron,
Demetryusz,

Aaron, Murzyn.
Dowódzca. Trybun. Posłaniec. Pajac.
Goci i Rzymianie.
Tamora, królowa Gotów.
Lawinia, córka Tytusa Andronika.
Mamka i Dziecko murzyńskie.
Krewni Tytusa, Senatorowie, Trybuni, Żołnierze, Służba.

Rzecz dzieje się w Rzymie i okolicy.


TYTUS ANDRONIKUS.


AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Rzym.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: Trybuni i Senatorowie i zasiadają na wzniesionej galeryi; następnie z jednej strony wchodzi Saturninus i jego stronnicy, z drugiej Bassyanus ze swoimi stronnikami, przy odgłosie trąb i bębnów, z rozwiniętemi chorągwiami).

Saturn.  Praw mych obrońco, dostojny senacie,
Poprzej orężem słuszność mojej sprawy,
A wy, rodacy, drodzy towarzysze,
Szablą utwierdźcie me prawa dziedziczne;
Wszak pierworodnym jestem męża synem,
Który ostatni rzymskim był cesarzem;
Honory ojca niech odżyją we mnie,
Niech hańba mego nie skala starszeństwa.
Bassyan.  Bracia Rzymianie, moich praw obrońcy,
Jeśli Bassyanus, syn Cezara, kiedy
Miał łaskę w oczach królewskiego Rzymu,
Zastąpcie drogę do bram Kapitolu
I nie pozwólcie, żeby bezwstyd zasiadł
Na tronie tylko cnocie poświęconym,
Sprawiedliwości i umiarkowaniu.
Niech większość głosów uwieńczy zasługę;
Walczcie za wolność waszego wyboru.

(Markus Andronikus pokazuje się na wysokościach sceny, z koroną).

Markus.  Książęta, chciwi korony i władzy,
Których szukacie w stronników zapasach,
Wiedzcie, że ludu rzymskiego wyborem,
(Którego jestem tu reprezentantem),
Jednomyślnością na tron wyniesiony,
W nagrodę wielkich i uczciwych zasług,
Tytus Andronik, nazwany Pobożnym.
Mąż szlachetniejszy, a dzielniejszy rycerz
W murach naszego nie żyje dziś miasta.
Senat go wezwał, by wracał do Rzymu
Z mozolnych wojen z Gotem barbarzyńskim,
Którego dumny kark pod jarzmo ugiął,
Z pomocą synów, wrogów naszych strachem.
Dziesięć lat temu, jak orężem skarcił
Śmiałego wroga; pięćkroć, krwią oblany,
Wracał do Rzymu, aby z placu boju
Walecznych synów w trumnach przynieść zwłoki;
Teraz nakoniec, syt lat i honorów,
Wraca do Rzymu, dobry Andronikus,
Wsławiony Tytus, w chwały swojej blasku.
Błagam was teraz, wy, których życzeniem
Godnie zastąpić zmarłego cesarza,
Byście przez pamięć czystej jego chwały,
Przez wzgląd na prawa senatu i ludu.
Którym posłuszne oddajecie hołdy,
Zrzekli się waszych uroszczeń i gwałtów,
Waszych stronników bandy rozpuścili,
Jak kandydatom przystoi, w pokoju,
Pokornie waszą popierali sprawę.
Saturn.  Jak słowa jego moje koją myśli!
Bassyan.  Taką mam ufność, Marku Androniku,
W nieskazitelnej twojej uczciwości,
Tak czczę i kocham i ciebie i twoich,
Brata twojego Tytusa z synami,
I tę, przed którą myśl się ma uniża,
Lawinię, Rzymu bogatą ozdobę,
Że wszystkich żegnam drogich mych przyjaciół,
A łasce ludu i fortunie mojej

Polecam mojej sprawy rozsądzenie.

(Wychodzą stronnicy Bassyana).

Saturn.  Wy, dotąd wierni praw moich obrońcy,
Dzięki wam składam i żegnam was wszystkich.
Moją osobę, me prawa polecam
Mojej ojczyzny miłości i łaskom.

(Wychodzą stronnicy Saturnina).

Niech teraz twoja sprawiedliwość, Rzymie,
Dorówna mojej w dobroć twą ufności!
Otwórzcie bramy i wejść mi dozwólcie.
Bassyan.  I mnie, biednemu współzawodnikowi.

(Przy odgłosie trąb wchodzą do izby senatu).
SCENA II.
Rzym.
(Wchodzą: Dowódca i inni).

Dowódca.  Otwórzcie drogę! Waleczny Andronik,
Cnoty obrońca, dzielny Rzymu rycerz,
Zwycięzca w bitwach przez siebie stoczonych,
Wraca honorem i szczęściem wieńczony
Z dalekich krain, w których Rzymu wrogów
Mieczem powstrzymał i pod jarzmo ugiął.

(Przy odgłosie trąb i bębnów wchodzą dwaj synowie Tytusa; za nimi dwóch mężów niosących trumnę okrytą kirem; za nimi dwóch innych synów, następnie Tytus Andronikus; za nimi Tamora, królowa Gotów i dwaj jej synowie: Chiron i Demetryusz, murzyn Aaron i jeńcy w jak można największej liczbie. Tragarze składają trumnę, a Tytus głos zabiera).

Tytus.  Witaj, zwycięski Rzymie, w twej żałobie!
Jak okręt z brzegów dalekich gościny
Wraca nakoniec z bogatym ładunkiem
Do opuszczonej przed laty przystani,
Tak dziś, bluszczowym ozdobiony wieńcem,
Wraca Andronik, aby znów pozdrowić
Swoją ojczyznę radości łzą szczerą.
O, ty wszechwładny stróżu Kapitolu,

Spojrzyj łaskawie na dzisiejszy obrzęd!
Z dwudziestu pięciu mych walecznych synów,
(Połowy króla Pryama potomstwa),
Patrzcie na resztki żywe i umarłe!
Żyjącym waszą zapłaćcie miłością,
Zwłoki umarłych w przodków złóżcie grobie.
Got mi dozwolił oręż w pochwę schować.
Na własne dzieci niepomny Tytusie,
Niepogrzebanym czy dozwolisz synom
Na pustych brzegach Styxu się wałęsać?
Otwórzcie groby! Niech się bracia z bracią
Milcząc pozdrowią umarłych zwyczajem.
Śpijcie w pokoju, za wasz kraj polegli!
Święty przytułku cnoty, szlachetności,
Iluż mych synów w swojem trzymasz łonie,
Których już nigdy, nigdy nie zobaczę!
Lucyusz.  Najdumniejszego z Gotów daj nam jeńca,
Abyśmy jego posiekali członki,
Ad manes fratrum na stosie spalili
U bram ziemskiego kości ich więzienia,
Aby się dusze ich uradowały,
A nas na ziemi nie trwożyły dziwy.
Tytus.  Weźcie z żyjących najszlachetniejszego,
Tej nieszczęśliwej najstarszego syna.
Tamora.  O, stójcie, bracia! Szlachetny zdobywco,
Łez się mych zlituj, zwycięzco Tytusie,
Łez biednej matki za synem płaczącej!
Jeśli ci były drogie twoje dzieci,
Pomnij, że syn mój równie mi jest drogi.
Czy nie dość na tem, że nas tu przywiodłeś,
Aby ozdobić twój tryumf, a zostać
Rzymu i twymi na zawsze jeńcami?
Masz krwią mych synów ulice te rosić,
Za to, że mężnie swej bronili ziemi?
Jak u was cnotą jest za swego króla,
Za kraj swój walczyć, tak cnotą jest u nas.
Nie kal krwią grobu twego, Androniku!
Czy chcesz się zbliżyć do natury bogów?

To zbliż się do nich pełniąc miłosierdzie,
Bo miłosierdzie bóstwa jest znamieniem.
Pierworodnego oszczędź mego syna!
Tytus.  Uzbrój się, pani, w cierpliwość i przebacz!
W wojnie z Gotami poległych rycerzy
Bracia pobożnie ofiary żądają,
By ległych cienie jęczące ukoić;
Syn więc twój musi umrzeć jak ofiara.
Lucyusz.  Precz z nim! Ofiarny przygotujcie ogień,
A my, orężem posiekane ciało
W płomieniach stosu na popiół spalimy.

(Wychodzą Synowie Tytusa i Alarbus).

Tamora.  O, pobożności straszna a bezbożna!
Chiron.  Był kiedyż Scyta napół tak okrutny?
Demetr.  Nie stawiaj Scytów przeciw Rzymu dumie.
Alarbus idzie spocząć, my zostajem.
By drżeć pod groźnem Tytusa spojrzeniem.
Cierpliwość, pani, ale i nadzieja,
Że bóg, co rękę Hekuby uzbroił
Do krwawej pomsty na trackim tyranie,[2]
Równie i Gotów królowej Tamorze,
(Gdy Got był Gotem, Tamora królową),
Ześle dzień błogi pomsty na jej wrogach.

(Wracają Synowie Andronika).

Lucyusz.  Ojcze i panie, patrz, jak spełniliśmy
Rzymskie obrzędy; wnętrzności Alarba
I posiekane ciała jego członki
Są teraz strawą ofiarnego ognia,
Którego dymy wznoszą się ku niebu
Jak woń kadzidła. Nic nam nie zostaje,
Jak w grobie złożyć braci naszych zwłoki,
I trąb odgłosem w Rzymie ich powitać.
Tytus.  Niechaj tak będzie, i niechaj Andronik
Ostatnie duszom ich da pożegnanie.

(Przy odgłosie trąb składają trumnę w grobowcu).

Śpijcie tu, dzieci, w pokoju i sławie!
Śpijcie tu, Rzymu waleczni rycerze,
Od klęsk i przemian światowych bezpieczni!
Tu zazdrość kona, zdrada tu nie czyha,
Tu się nie rodzą obrzydłe niesnaski,
Tu burzy niema, wrzawa tu nieznana,
Sen tylko wieczny i wieczne milczenie.
Śpijcie tu dzieci w pokoju i sławie!

(Wchodzi Lawinia).

Lawinia.  Żyj długo, ojcze, w pokoju i sławie!
Żyj długo w sławie, szlachetny Tytusie!
Na braci moich przynoszę grobowiec
Łez mych ofiarę, a u nóg twych klęcząc,
Powrót twój strugą łez witam radosnych.
Zwycięską dłonią błogosław mi, ojcze,
Którego szczęście Rzym podziwia cały.
Tytus.  Dzięki ci, Rzymie, żeś czule przechował
Skarb ten na mojej starości pociechę!
Żyj, córko! przeżyj dnie twojego ojca!
A cnoty sławą wieczność całą przeżyj!

(Wchodzą: Markus Andronikus, Saturninus, Bassyanus i inni).

Markus.  Witaj, Tytusie! witaj, dzielny bracie,
Tryumfatorze drogi Rzymu oczom!
Tytus.  Dzięki, mój bracie, szlachetny trybunie!
Markus.  I wasz z szczęśliwej wojny witam powrót,
Synowcy, żywi, albo w chwale śpiący!
We wszystkiem równa wszystkich was fortuna,
Coście w ojczyzny swej walczyli służbie,
Lecz bezpieczniejsza chwała jest rycerzy,
Którzy dobiegli do szczęścia Solona,[3]
A na honoru spoczywając łożu,
Wszystkie przygody życia zwyciężyli.
Teraz, Tytusie, szlachetny lud rzymski,
Którego zawsze byłeś przyjacielem,
Przeze mnie, swego wiernego trybuna,

Śnieżny, bez skazy płaszcz ci ten przysyła,
Współzawodnikiem do tronu mianuje
Z tymi zmarłego cesarza synami.
Więc płaszcz ten zarzuć i bądź kandydatem,
Pomóż dać głowę Rzymowi bez głowy.
Tytus.  Wielkiemu ciału lepszej głowy trzeba
Niż ta od wieku i słabości drżąca.
Mamże w tym płaszczu o głosy was prosić,
By, zaszczycony dziś waszym wyborem,
Jutro pożegnać koronę i życie,
Znowu kłopotów ciężkich was nabawić?
Przez lat czterdzieści twym byłem żołnierzem,
Szczęśliwym dzieci twych wodzem, o Rzymie!
Dwudziestu jeden pogrzebałem synów,
W ojczyzny służbie poległych walecznie;
Daj mi na starość laskę honorową,
Ale nie berło, aby światem rządzić!
Godnie je dzierżył ostatni monarcha.
Markus.  Zażądaj tylko, a będziesz cesarzem.
Saturn.  Śmiesz mówić, dumny, ambitny trybunie —
Tytus.  Cierpliwość, książę!
Saturn.  Chcę sprawiedliwości!
Dobądźcie mieczy waszych, patrycyusze,
A nim cesarzem zostanie Saturnin,
Niechaj do swoich nie wracają pochew!
Wprzód do Erebu popłyń, Androniku,
Nim mi rzymskiego ludu skradniesz serca!
Lucyusz.  Sam gwałtownością niszczysz dobre chęci,
Które dla ciebie miał szlachetny Tytus.
Tytus.  Ukój się, książę, moją bowiem sprawą
Serca narodu skłonią się ku tobie.
Bassyan.  Nie pochlebstwami łudzę cię, Tytusie,
Ale do śmierci będę cię poważał,
Będę ci wdzięczny, jeśli moją stronę
Twoich przyjaciół pokrzepić chcesz głosem;
A dla człowieka wielkiej duszy wdzięczność
Jest najpiękniejszą usługi zapłatą.
Tytus.  Rzymski narodzie i ludu trybuni,

Tytus Andronik o głosy was prosi;
Czy chcecie jego kierować się radą?
Trybuni.  Na znak miłości swej dla Andronika,
By uczcić powrót jego do ojczyzny,
Lud i trybuni wybór jego stwierdzą.
Tytus.  Dzięki wam! Teraz upraszam o wybór
Starszego syna zmarłego monarchy,
Bo cnoty jego, niepłonną mam wiarę,
Jak słońce będą Rzymowi przyświecać,
A sprawiedliwość w blasku ich dojrzeje.
Jeśli wasz wybór za mą pójdzie radą,
Krzyknijmy społem: Niech żyje nasz cesarz!
Markus.  Za wspólną zgodą wszystkich klas narodu,
Panów i ludu, głoszę Saturnina
Imperatorem potężnego Rzymu,
Wołam: „Niech żyje cesarz Saturninus!“

(Przy odgłosie trąb schodzą z galeryi).

Saturn.  Za wyświadczoną łaskę i usługi
W tym dniu naszego wyboru, Tytusie,
Dzięki ci składam, a mojej wdzięczności
Uczynkiem także jasny dam ci dowód.
Przed wszystkiem, żeby twemu imieniowi
Dorzucić blasku, żeby twój ród wsławić,
Na cesarzowę wybieram Lawinię,
Na panią Rzymu i mojego serca,
I w Panteonie ją świętym poślubię.
Powiedz, Tytusie, czy to po twej myśli?
Tytus.  Dostojny panie, związek ten uważam
Za wielki zaszczyt dla mojego domu,
I tu w obliczu Rzymu, cesarzowi
Szerokiej ziemi, a naszemu panu,
Poświęcam miecz mój, mój rydwan, mych jeńców,
Ofiary, godne wielkiego monarchy;
Przyjmij więc jako należną daninę
Znaki mej chwały u twych stóp złożone.
Saturn.  Dzięki, Tytusie, ojcze mego życia!
Jak jestem dumny z ciebie, z twoich darów,
Rzym popamięta, a jeśli zapomnę

Z niewysłowionych twych zasług najmniejszą,
Niech lud zapomni swej dla mnie wierności.
Tytus  (do Tamory). Cesarza jesteś teraz branką pani,
Twojej minionej pamiętny wielkości
Ciebie i twoich szlachetnie opatrzy.
Saturn.  Prawdziwie, jąbym wybrał na królowę,
Gdyby mi przyszło wybierać na nowo.
Chmurne twe czoło rozjaśń, piękna pani:
Choć cię los wojny z wielkości twej strącił,
Nie pójdziesz w Rzymie na ludzi pogardę,
Ale królewskie znajdziesz w nim przyjęcie.
Ufaj mi, pani, i nie trać nadziei;
Ten co cię słowem swem krzepi, jest zdolny
Większą cię zrobić od Gotów królowej.
Lawinio, czy ci nie wstrętne te słowa?
Lawinia.  Nie, bo szlachetność twa jest mi rękojmią,
Że to monarszej tylko znak dobroci.
Saturn.  Dzięki, Lawinio. Lecz czas się oddalić.
Jeńcom dajemy wolność bez okupu.
Przy bębnów grzmocie wybór mój ogłoście.

(Rozmawia z Tamorą).

Bassyan.  (chwytając Lawinię). Tytusie, pozwól, dziewica ta moją.
Tytus.  Co mówisz, książę?
Bassyan.  Mówię tylko prawdę,
Przygotowany własną sobie ręką
Wymierzyć, jeśli trzeba, sprawiedliwość.
Markus.  Suum cuique, to rzymskie jest prawo;
Słusznie więc bierze, co mu się należy.
Lucyusz.  A co zatrzyma, póki Lucyusz żyje.
Tytus.  Precz, precz stąd, zdrajcy! Gdzie jest straż cesarska?
Zdrada mój panie! Lawinia porwana!
Saturn.  Przez kogo?
Bassyan.  Tylko przez tego, co może
Choćby i ostrzem odebrać bułata
Swą narzeczoną z rąk całego świata.

(Wychodzą: Markus i Bassyanus z Lawinią).

Mucyusz.  Śpieszcie im w pomoc, bracia, ja z mej strony
Drzwi tej komnaty zamknę mym orężem.

(Wychodzą: Lucyusz, Kwintus i Marcyusz).

Tytus.  Idźmy, cesarzu, wkrótce ci ją wrócę.
Mucyusz.  Drzwi te zamknięte —
Tytus.  Co? nikczemny chłopcze,
Co? Ty mi w Rzymie drogę chcesz zamykać?
Mucyusz.  Lucyuszu, ratuj! (Tytus zabija go. Wchodzi Lucyusz).
Lucyusz.  Jak niesprawiedliwie
Zabiłeś syna w niesłusznym zatargu!
Tytus.  Ni on mym synem, ani ty nim jesteś;
Nigdy syn ojca takby nie zbezecnił.
Zdrajcy, Lawinię zwróćcie cesarzowi!
Lucyusz.  Gdy chcesz umarłą, lecz nigdy jak żonę,
Bo jest innego prawną narzeczoną (wychodzi).

(Cesarz wchodzi na wzniesienie z Tamorą, dwoma jej synami i murzynem Aaronem).

Saturn.  Nie, nie, Tytusie, cesarz jej nie żąda,
Ni jej, ni ciebie, ni żadnego z twoich.
Nie ufam temu, co raz ze mnie szydził;
Nie ufam tobie, ni synom twym zdrajcom,
Co się spiknęli na moją niesławę.
Czy na igraszkę nie mogliście w Rzymie
Innego wybrać? Jak ten czyn, Tytusie,
Z zuchwałą twoją zgadza się przechwałką,
Że o cesarstwo u ciebie żebrałem!
Tytus.  Co znaczą, przebóg, krwawe te zarzuty?
Saturn.  Lecz idź w pokoju, oddaj twą zmiennicę
Temu, co dla niej orężem młynkował.
Znalazłeś sobie walecznego zięcia,
Godnego synów twoich sprzymierzeńca,
By kłócić pokój rzeczypospolitej.
Tytus.  Słowa te krwawią serce me jak sztylet.
Saturn.  Tamoro, piękna ty Gotów królowo,
Co jak Dyana w swych nimf jasnem kole
Prześcigasz blaskiem wszystkie damy rzymskie,
Jeśli mój nagły wybór ci nie wstrętny,
Przyjmij ofiarę, bądź mą narzeczoną,
A ja cię zrobię Rzymu cesarzową.
Królowo Gotów, czy potwierdzasz wybór?

Na wszystkich bogów Rzymu tu przysięgam —
Gdy wodę świętą widzę i kapłana,
I blask pochodni i gotowe wszystko
Do uroczystych Hymenu obrzędów —
Że póty ulic miasta nie powitam,
Mego pałacu nie przestąpię progu.
Póki stąd żony z sobą nie powiodę.
Tamora.  A ja w obliczu nieba tu przysięgam,
Że jeśli cesarz Saturnin podniesie
Królowę Gotów do swojej wielkości,
Żądz ona jego będzie służebnicą,
Młodości jego i matką i mamką.
Saturn.  Do Panteonu idźmy, o królowo!
A wy, panowie, chciejcie cesarzowi
I narzeczonej towarzyszyć pięknej,
Którą mi niebo zesłało łaskawe,
A której losy mądrość ma zmieniła:
Tam święty obrzęd spełni się małżeństwa.

(Wychodzą: Saturninus, i jego Orszak; Tamora i jej Synowie, Aaron i Goci).

Tytus.  Ja w dziewosłębów koło nie wezwany!
Kiedyż samotnym tak byłeś, Tytusie,
Tak pokrzywdzonym i hańbą okrytym?

(Wchodzą: Markus, Lucyusz, Kwintus i Marcyusz).

Markus.  O, patrz, Tytusie, o patrz, co zrobiłeś!
W złej sprawie synaś cnotliwego zabił!
Tytus.  To syn mój nie był, szalony trybunie,
On mi był obcy jak ty i jak wszyscy
W występnym czynie twoi sprzymierzeńcy,
By nasze czyste dotąd splamić imię!
Niegodny bracie! niegodni synowie!
Lucyusz.  Pogrzeb przynajmniej sprawmy mu uczciwy;
Przy braciach naszych niech Mucyusz spoczywa.
Tytus.  Nie, zdrajcy, w grobie on tym spać nie będzie.
Pięć temu wieków grób ten zbudowany,
A odnowiony bogato mym kosztem,
Krył tylko wiernych sług Rzymu, żołnierzy
W boju poległych, nie w ulicznym swarze;

Nie tu dlań miejsce; grzebcie go, gdzie chcecie.
Markus.  Jest to bezbożny z twej strony uczynek;
Przeszłość za moim synowcem przemawia;
Przy swoich braciach on musi spoczywać.
Kwintus i  Marcyusz. Musi i będzie, lub my za nim pójdziem.
Tytus.  Musi! To słowo który wyrzekł nędznik?
Kwintus.  Ten, który wszędzie jest poprzeć je gotów,
Wyjąwszy tutaj.
Tytus.  Jakto, wbrew mej woli?
Markus.  Nie, nie, Tytusie, my tylko błagamy,
Przebacz mu, dozwól w grobie tym go złożyć.
Tytus.  I ty, z synami moimi w przymierzu,
Rzuciłeś plamę na czysty mój honor;
W każdym z was tylko wroga mego widzę;
Daremną prośbą nie dręczcie mnie dłużej.
Marcyusz.  Stracił nad sobą panowanie. Idźmy.
Kwintus.  Nie, póki brata nie pogrzebiem kości.

(Brat i Synowie klękają).

Markus.  Bracie, natura pod tem błaga mianem!
Kwintus.  Ojcze, natura w imieniu tem mówi!
Tytus.  O, milcz, milcz tylko, lub wszystkim wam biada!
Markus.  Więcej niż duszy mej połowo, bracie!
Lucyusz.  Ojcze, nas wszystkich duszo i istności!
Markus.  Pozwól w tem cnoty gnieździe mi pochować
Mego synowca, co szlachetnie poległ
W obronie siostry Lawinii honoru.
Jesteś Rzymianin, nie bądź barbarzyńcą;
Grecy, mądrzejszą kierowani radą,
Nie odmówili grobu Ajaxowi,
Choć samobójcy; mądry syn Laërta,
W jego pogrzebu wystąpił obronie,
I ty nie dozwól, aby radość twoja,
Aby twój Mucyusz wejścia tam nie znalazł.
Tytus.  Wstań, bracie! Dzień to z mych dni najczarniejszy,
Bo w nim me dzieci mój skalały honor.
Dobrze, w tym grobie złóżcie go — mnie potem.

(Wnoszą Mucyusza do grobowca).

Lucyusz.  Śpij tu Mucyuszu z twymi przyjaciołmi,

Aż uwieńczymy twój grób trofeami. (Wszyscy klękają).
Niech nikt nie płacze po Mucyusza zgonie,
Bo w sławie żyje, kto za cnotę umarł.

(Wychodzą wszyscy prócz Marka i Tytusa).

Markus.  By myśl odwrócić od bolesnych zdarzeń,
Powiedz mi, jaką sztuki subtelnością
Królowa Gotów tak nagle urosła?
Tytus.  Nie wiem; wiem tylko, że jest cesarzową;
Czy w tem subtelność jaka, Bóg wie tylko.
Czy nie jest dłużną wdzięczności mężowi,
Co ją z daleka do twej chwały przywiódł?
Markus.  Z swego się długu szlachetnie uiści.

(Wchodzą: Cesarz, Tamora i jej dwaj Synowie z Murzynem z jednej strony, z drugiej Bassyanus i Lawinia z Orszakiem).

Saturn.  Tak więc, Bassyanie, odniosłeś nagrodę;
Z piękną małżonką daj ci Boże radość!
Bassyan.  A tobie z twoją! Nic więcej nie dodam,
A mniej nie życzę; tem żegnam cię słowem.
Saturn.  Jeśli Rzym prawa, a ja mam potęgę,
Ten gwałt zapłacisz drogo z przyjaciółmi.
Bassyan.  Nazywasz gwałtem zabranie własności,
Mej narzeczonej, a teraz mej żony?
Niech prawa rzymskie tę rozstrzygną sprawę,
Tymczasem wziąłem to, co było moje.
Saturn.  W krótkich mnie, panie, dzisiaj zbywasz słowach,
Lecz i mój przyjdzie czas, byleśmy żyli.
Bassyan.  Odpowiem, panie, za wszystko com zrobił,
Wedle sił moich, choćby życia kosztem.
Dziś moje względem Rzymu powinności
Jedno mi słowo dodać nalegają.
Ten pan szlachetny, Tytus, na honorze
I na swej sławie ciężko był dotknięty;
Jednak on własną ręką syna zabił,
W gorącej chęci oddania ci córki,
Gniewem szalony, że śmiał opór stawić
W szczerości ducha zrobionej ofierze.
Wróć mu więc łaskę twoją, Saturninie,
Bo w każdym czynie swojego żywota

Twoim i Rzymu pokazał się ojcem.
Tytus.  Twoich się wstawień nie dopraszam, książę,
Boś z nimi razem sprawcą mej ohydy.
Niech Rzym i niebo świadkami mi będą,
Jak szczerzem kochał i czcił Saturnina.
Tamora.  Dostojny panie, jeśli kiedykolwiek
Miała Tamora w oczach twoich łaskę,
We wszystkich sprawie dozwól mi przemówić:
Przebacz im wszystkim przez miłość Tamory.
Saturn.  Co? pani, wobec wszystkich być zelżonym
I podle wszystko przebaczyć bez zemsty?
Tamora.  Uchowaj Boże, abym zapragnęła
Być kiedy sprawcą twego poniżenia!
Ale honorem odpowiadam własnym
Za Andronika Tytusa niewinność;
Gniew jego świadczy jasno jego boleść;
Więc na mą prośbę spojrzyj nań łaskawie,
Dla czczych przypuszczeń nie trać przyjaciela,
Szlachetnej duszy nie śmuć gniewnem okiem.

(Cicho do cesarza).

Słuchaj mej rady, daj się ułagodzić,
Skryj gniew i utaj choć słuszną urazę.
Ledwo zasiadłeś na cesarskim tronie,
Strzeż się, ażeby lud z patrycyuszami,
Biorąc w opiekę słuszną jego sprawę,
Nie chciał cię strącić za grzech niewdzięczności,
Którą nad wszystkie brzydzi się występki.
Ustąp ich prośbie a zostaw mi resztę;
Zagłady wszystkich wynajdę godzinę,
Ze stronnikami ten ród cały zmiotę.
Srogiego ojca, zdrajców jego synów,
U których darmo żebrałam o życie
Drogiego syna, i wszystkich nauczę,
Jak drogo płaci, kto u nóg swych widzi
Królowę darmo proszącą o łaskę. (Głośno).
Dobry cesarzu, podnieś Andronika,
I pokrzep serce uczciwego starca,
W twojego gniewu burzy więdniejące.

Saturn.  Wstań, wstań! przemogły słowa cesarzowej.
Tytus.  Dzięki ci pani! i tobie, o, panie!
Twe słowa, wzrok twój, wróciły mi życie.
Tamora.  Tytusie, jestem teraz Rzymu cząstką,
Przybraną córką rzeczypospolitej,
A dobre rady są mą powinnością.
W tym dniu, Tytusie, wszelka niechęć kona.
Niech mi to będzie chlubą, żem cię mogła
Pogodzić, panie, z twymi przyjaciołmi.
(Do Bassyana). Za ciebie, książę, dałam cesarzowi
Słowo, że będziesz nadal potulniejszy.
Bądźcie bez trwogi, panowie, Lawinio,
A za mą radą wszyscy na kolanach
O przebaczenie błagajcie cesarza.
Lucyusz.  Czynię to chętnie, bo niebo nam świadkiem,
Żeśmy stanęli bez żadnej złej myśli,
W obronie siostry drogiego honoru.
Markus.  Co ja honorem moim tu poświadczam.
Saturn.  Skończmy więc na tem, dość już słów natrętnych.
Tamora.  Nie, nie, musimy rozstać się w przyjaźni.
Trybun o łaskę prosi z synowcami,
Daj ją, cesarzu; nie przyjmę odmowy.
Saturn.  Przez wzgląd na ciebie i na twego brata,
Na przekładania drogiej nam Tamory,
Przebaczam szpetnej młokosów tych winie.
Wstańcie! — Lawinio, choć mnie opuściłaś
Jak liche chłopię, przyjaciołkęm znalazł,
Bom na śmierć przysiągł, że od stóp ołtarza
Bez poślubionej nie odejdę żony.
Jeśli na dworze cesarskim dość miejsca
Na dwóch małżonek uczciwe przyjęcie,
Lawinio, bądź mym gościem z przyjaciołmi;
Tamoro, dzień ten poświęćmy miłości.
Tytus.  Jeśli łaskawie raczysz, panie, jutro
Polować ze mną panterę i łanię,
Z psami i rogiem przyjdziem na dzień dobry.
Saturn.  Twe zaprosiny przyjmuję z wdzięcznością. (Wychodzą).




AKT DRUGI.
SCENA I.
Rzym. Przed pałacem.
(Wchodzi Aaron).

Aaron.  Teraz Tamora do Olimpu szczytów
Pnie się, bezpieczna od fortuny ciosów,
Wyżej piorunu grzmotów i błyskawic,
Bladej zazdrości groźbom niedosięgła.
Jak złote słońce pozdrawia poranek,
A promieniami morze ozłociwszy,
Pędzi po niebie w błyszczącym rydwanie,
Nad gór najwyższych panuje szczytami,
Tak dziś Tamora.
Jej rozum panem ziemskich jest honorów,
Cnota drży blada na brwi jej zmarszczenie.
Uzbrój więc serce i przygotuj myśli,
By z twą cesarską panią i kochanką
Do jej wielkości wznieść się, Aaronie.
Długo ją wiodłem jak mą niewolnicę
Związaną silnym łańcuchem miłości,
Twardziej przykutą do ócz Aarona
Niż Prometeusz do skały Kaukazu.
Precz niewolnicze myśli i ubranie!
Będę od złota i od pereł świecił,
By godnie nowej służyć cesarzowej.
Co? służyć? Igrać z tą Semiramidą,
Nimfą, syreną, co Rzym oczaruje
I będzie świadkiem rozbicia cesarstwa
Z jego cesarzem. — Lecz cóż to za wrzawa?

(Wchodzą: Chiron i Demetryusz grożąc sobie wzajemnie).

Demetr.  Chironie, dowcip twój jeszcze za młody,
Rozum za tępy, aby chciał się wdzierać
Tam, gdzie ja kocham, może i kochany.
Chiron.  Zawsześ zbyt ufał sobie Demetryuszu,

I teraz myślisz, że groźbą mnie strwożysz.
Nie rok różnicy wdzięk mi odejmuje,
Albo nade mną tryumf ci zapewnia.
Mogę kochance jak ty służyć wiernie
I wierną służbą na miłość zarobić;
Tego w potrzebie szablą ci dowiodę,
Praw moich broniąc do serca Lawinii.
Aaron.  Gdzie straż? Te gaszki chcą pokój zamącić.
Demetr.  Dzieciuchu, chociaż w chwili nierozwagi
Matka do boku przypięła ci szpadkę,
To już przypuszczasz, że grozić ci wolno?
Każ ten rożenek w pochwie zalutować,
Zanim się lepiej robić nim poduczysz.
Chiron.  Tymczasem na co z mą małą zręcznością
Mogę się dzisiaj ważyć, wnet zobaczysz.
Demetr.  Taki zuch z ciebie? (Dobywają mieczy).
Aaron.  Co znowu, panowie?
Śmiecież tak blizko cesarskiego zamku
Dobywać szabli do otwartej walki?
Wiem dobrze powód waszej nienawiści;
Za skarby świata nie chciałbym, by doszedł
Tych wiedzy, których dotyczy najwięcej;
A matka wasza i za więcej nawet
Tejby niesławy nie chciała doczekać
Na rzymskim dworze. Przez wstyd, skończcie swary!
Demetr.  Nie, póki w piersiach jego nie utopię
Mego oręża, w gardło mu nie wtłoczę
Słów na ohydę moją wyrzeczonych.
Chiron.  Jam na to równie jest przygotowany,
Piorunujący językiem twym tchórzu,
Ale nie śmiący orężem słów poprzeć.
Aaron.  Na bóstwa Gotów walecznych przysięgam:
Wszystkich nas zwada zgubi ta dziecinna!
Skończcie! Nie wiecież, jak jest niebezpiecznie
Na prawa księcia zuchwale się ważyć?
Co? Czy Lawinia taką rozpustnicą,
A tak wyrodnym stał się Bassyanus,

Że o jej miłość bój możecie zwodzić,
Bez sprawiedliwej pomsty za zuchwalstwo?
Panicze, baczność! Gdyby cesarzowa
Tego zatargu usłyszała powód,
Pieśńby ta do jej nie przypadła serca.
Chiron.  Mniejsza! Niech ona, niech świat ją usłyszy,
Bo ja Lawinię nad świat kocham cały.
Demetr.  Zstąp niżej w twoim wyborze, młokosie,
Ona starszego brata jest nadzieją.
Aaron.  Co za szaleństwo! Nie wiecież, jak wściekły
W wybuchu gniewu swojego Rzymianin,
Jak znieść rywala niezdolny w miłości?
Powtarzam, tylko grób sobie kopiecie
Waszą niesnaską.
Chiron.  Wierzaj, Aaronie,
Na tysiąc śmierci polecę szczęśliwy,
Byle ją posiąść.
Aaron.  Jak? byle ją posiąść?
Demetr.  Czemu cię moje dziwią tak nadzieje?
Wszak to kobieta, wolne zalecanki;
Wszak to kobieta, więc ją można zyskać;
Wszak to Lawinia, jakże jej nie kochać?
Ba! więcej wody, niźli młynarz widzi,
Przez młyn przepływa, i wiemy, jak łatwo
Ukraść kromeczkę z zaczętego bochna;
Chociaż Bassyanus cesarskim jest bratem,
I lepsi godło Wulkana nosili.
Aaron  (na str.). Może i tacy jak sam Saturninus.
Demetr.  Czemu rozpaczać temu, co się umie
Słowem, spojrzeniem, szczodrotą zalecać?
Czy ci się łani nie udało zabić
I unieść nieraz pod leśnego okiem?
Aaron.  Więc jak się zdaje, toby ci starczyło
I na podkradku?
Chiron.  Przestałbym i na tem.
Demetr.  Zgadłeś.
Aaron.  Od razu należało wyznać.
A wszystko byłbym bez hałasu skończył;

Także w was mało rozumu, że o to
Rąbać się chcecie? Czyby was bolało,
Gdybyście oba do celu dobiegli?
Chiron.  Nie mnie, przynajmniej.
Demetr.  Ni mnie, bym miał swoje.
Aaron.  Dobrze więc, zgoda! Łączcie się, miast swarzyć.
Musimy sztuką i podstępem działać;
Czego nie możem dokonać, jak chcemy,
Konieczność zmusza, jak możem osięgnąć.
Wierzcie mi tylko, że od tej Lawinii
Lukrecya czystszą nie była matroną.
Tylko nie trzeba w biegu nam omdlewać:
Pospiech jest wszystkiem, a znalazłem ścieżkę.
Zapowiedziane łowy uroczyste,
Na które tłumnie damy zbiegną rzymskie;
Leśne chodniki są długie, szerokie,
A nie brak kątów dzikich i samotnych,
Jakby stworzonych na spełnienie zbrodni;
Tam waszą łanię przywabcie samotrzeć,
Dopnijcie celu wymową lub gwałtem;
Inaczej marne są wasze nadzieje.
A teraz nasze plany cesarzowej
Idźmy wyjawić; dowcip jej piekielny
Zemście i czarnym poświęcony gwałtom
Broń naszą dobrą swą zaostrzy radą.
Ona was obu przymusi do zgody
I doprowadzi do szczytu nadziei.
Pałacem wieści cesarskie są dwory,
Pełnym języków, ócz, uszów ciekawych;
Lasy są głuche, straszne, bez litości,
Tam, dzielne chłopcy, mówcie i zwyciężcie,
Skryci przed niebem chuć waszą nasyćcie,
Karmcie się skarbem Lawinii do sytu.
Chiron.  Twa rada, panku, tchórzostwem nie grzeszy.
Demetr.  Sit fas aut nefas, bylem znalazł źródło,
Które ostudzi serca mego żary,
Per Styga, per manes vehor. (Wychodzą).

SCENA II.
Las w blizkości Rzymu.
(Przy odgłosie rogów i szczekania psów wchodzą: Tytus Andronikus, trzej jego Synowie i Markus).

Tytus.  Łowy zaczęte; jasny jest poranek,
Wonne są pola a zielone lasy;
Psy rozsforujmy, niechaj dźwięcznem graniem
Zbudzą cesarza z nadobną małżonką,
Wywabią księcia, a strzelecką wrzawą
Rozbudzą wszystkie dworu tego echa.
Synowie, waszą jak mą powinnością
Pilną być strażą cesarskiej osoby.
Mój sen zmącony groźnem był marzeniem,
Ale niepokój uciekł z nocy cieniem.

(Wśród szczekania psów i odgłosu rogów wchodzą: Saturninus, Tamora, Bassyanus, Lawinia, Chiron, Demetryusz i ich Orszak).

Tysiąc dzień dobry! mojemu monarsze,
I tysiąc tobie, dostojna ma pani.
Głośne strzeleckie przyrzekłem zbudzenie.
Saturn.  I dziarsko swego dotrzymałeś słowa;
Trochę za wcześnie, jak dla nowożeńców.
Bassyan.  Co mówi na to Lawinia?
Lawinia.  Zaprzeczy.
Od dwóch już godzin byłam rozbudzoną.
Saturn.  Niech więc zajadą wozy, przyjdą konie
I dalej w pole! Teraz, piękna pani,
Zobaczysz nasze rzymskie polowanie.
Markus.  Psy moje ruszą najdzikszą panterę
I przez najstromsze pogonią urwiska.
Tytus.  Mój koń chyżemu zrówna jeleniowi
I jak jaskółka poleci przez pola.
Demetr.  (do Chirona). Bez psów i koni nasze polowanie;
Ułowim przecie najpiękniejszą łanię.

(Wychodzą).
SCENA III.
Odludna część lasu.
(Wchodzi Aaron).

Aaron.  Mądryby myślał, że straciłem rozum,
Gdy pod tem drzewem tyle złota grzebię,
Które już nigdy do mych rąk nie wróci.
Niech jednak o mnie tak licho nie myśli;
Ukuję bowiem z tego złota fortel,
Który przezorną kierowany myślą
Stworzy prawdziwe zbrodni arcydzieło.
Czekaj tu złoto, na tych, co śmierć dłużną
Znajdą z cesarskiej skarbnicy jałmużną.

(Wchodzi Tamora).

Tamora.  Czemuś tak smutny, drogi Aaronie,
Gdy ziemia cała jaśnieje weselem?
Szczęśliwe ptaki świergocą w gęstwinie,
Na słońcu wąż się w kłąb zwinął z radością,
Zielone listki wiatr wonny kołysze
I centkowany cień na ziemię rzuca;
W tym cieniu siądźmy, słodki Aaronie,
I gdy psom wtórzy echo gadatliwe
I szorstkim rogów dźwiękom odpowiada,
Jakby podwójne wrzało polowanie,
Słuchajmy dzikiej myśliwców muzyki,
A po utarczce, jaką stoczył niegdyś
Błędny Eneasz z kartagińską panią,
Gdy ich szczęśliwa burza zaskoczyła,
A niema grota swym owiła cieniem,
Wzajemnym ramion ściśnieni łańcuchem,
Zamknijmy oczy pod snu złotem skrzydłem,
Gdy psów i rogów i ptastwa melodya
Będzie nam jakby mamki słodką pieśnią,
Do snu niemowlę swoje kołyszącą.
Aaron.  Pani, jeżeli Wenus teraz włada
Twemi myślami, memi rządzi Saturn.
Co wzrok mój znaczy dziki, nieruchomy,

Moje milczenie i twarzy pochmurność?
Czemu wełnistej głowy mojej runa
Każdy się włosek rozwija jak żmija,
Gdy ma łup zębem jadowitym chwycić?
O, nie miłosnych myśli są to znaki;
Zemsta w mem sercu, śmierć w mojej jest dłoni,
A krew w mej głowie kuje zemsty oręż.
Słuchaj, Tamoro, pani mojej duszy,
Dla której niebem twoje towarzystwo,
To dzień ostatni jest życia Bassyana;
Język dziś straci jego Filomela,
Czystość jej twoi zrabują synowie,
Swe ręce we krwi omyją Bassyana.
Weź list ten proszę, a w cesarza ręce
Fatalny zwitek oddaj bez spóźnienia.
Nie pytaj więcej, widzę, że nadchodzi
Upragnionego część naszego łupu,
Której o blizkiej śmierci się nie marzy.

(Wchodzą: Bassyanus i Lawinia).

Tamora.  Słodki murzynie, słodszy mi nad życie!
Aaron.  Skończ, bo Bassyanus przybliża się do nas.
Szukaj z nim zwady; twych przywołam synów,
By ją poparli jakkolwiek poczętą (wychodzi).
Bassyan.  Kogóż ja widzę? Rzymska cesarzowa
Bez straży swojej świetnego orszaku?
Czy to Dyana owita jej szatą
Swe poświęcone opuściła gaje,
By się w tych lasach przyjrzeć polowaniu?
Tamora.  Tajnych przechadzek mych szpiegu zuchwały,
Gdybym potęgę Dyany posiadła,
Skrońby się twoja nastrzępiła rogiem,
A twe ogary rozszarpały wściekle,
Jak Akteona przemienione członki,
Wstrętny prostaku.
Lawinia.  Wiem, dostojna pani,
Że dar masz wielki ludziom dawać rogi,
I ta samotna z murzynem przechadzka
Jest pewno nową sztuki twojej próbą.

Niech od psów strzeże dziś Bóg twego męża,
Żeby nie chciały wziąć go za jelenia.
Bassyan.  Wierzaj mi, pani. Czarny twój towarzysz
Barwę swą daje twemu honorowi,
Znaczoną cętkiem wzgardliwej brzydoty.
Czyżbyś, daleko od twego orszaku,
Twego śnieżnego odbiegła rumaka
Pod strażą tylko dzikiego murzyna,
Gdyby cię szpetna nie pędziła żądza?
Lawinia.  A podchwycona nagle w swej zabawie,
Nie bez powodu mojego małżonka
Wstrętnym nazywasz. Oddalmy się, proszę,
Z kruczej ją barwy zostawmy kochankiem:
Trudno dolinę znaleźć przyjaźniejszą.
Bassyan.  Cesarz a brat mój o wszystkiem się dowie.
Lawinia.  Dawno już popadł na ludzkie języki;
Cesarz tak dobry, tak ciężko skrzywdzony!
Tamora.  I jaż to wszystko cierpliwie mam znosić?

(Wchodzą: Chiron i Demetryusz).

Demetr.  Dostojna pani a łaskawa matko,
Co znaczy bladość twojego oblicza?
Tamora.  Alboż bladości tej nie mam powodów?
Ta para w to mnie przywabiła miejsce,
Kąt, jak widzicie, samotny i dziki,
Gdzie drzewa nagie są i karłowate,
Mchem i zjadliwą trawione jemiołą;
Tu nigdy jasne nie zagląda słońce;
Tu nie oddycha żaden twór żyjący
Prócz złowróżbnego kruka lub puszczyka.
Gdy mi tę straszną pokazali jamę,
Opowiadali, jak w głuchej północy
Tysiąc szatanów i wężów syczących,
Wydętych ropuch i jeżów kolczastych,
Takim dolinę napełniają wrzaskiem,
Że byle chwilę śmiertelnik go słyszał,
Lub rozum traci albo nagle kona.
Gdy swą piekielną zakończyli powieść,
Dodali zaraz, że ich było myślą

Tu do czarnego przywiązać mnie cisu
I tej okrutnej śmierci mnie zostawić.
Cudzołożnicą nazwali mnie potem,
Rozpustną Gotką i wszystkiem, co może
Najsprośniejszego ludzkie słyszeć ucho.
Gdyby nie wasze cudowne przybycie,
Jużby swą na mnie nasycili wściekłość;
Bądźcie więc matki waszej mścicielami,
Lub się przestańcie mojemi zwać dziećmi.
Demetr.  Oto jest świadek, żem twoim jest synem.

(Uderza Bassyanusa sztyletem).

Chiron.  A to cios siły mej dowód skuteczny.

(Uderza go sztyletem).

Lawinia.  Teraz ty przystąp, o Semiramido!
Lecz nie: Tamoro! Twej srogiej naturze
Żadne nazwisko lepiej nie przystoi.
Tamora.  Daj mi twój sztylet; ujrzycie, me dzieci,
Jak matki ręka pomści krzywdę matki.
Demetr.  Poczekaj, jej tu należy się więcej.
Wprzód wymłóć zboże, a potem spal słomę.
Ta się pieszczotka swą puszy czystością
I wiarą ślubnym przysięgom niezłomną,
I z tym przykładem śmie ci czoło stawiać;
Maż je do grobu zabrać także z sobą?
Chiron.  To jabym wolał zostać wprzód rzezańcem.
Do jakiej groty powleczemy męża,
Niech nam trup jego za poduszkę służy.
Tamora.  A kiedy z ula miód już podbierzecie,
Rozdepczcie osę, by nas nie ukłuła.
Chiron.  O bezpieczeństwie naszem nie zapomnim.
No, pieścidełko, teraz się nam uda
Wziąć szturmem twoją warowną uczciwość.
Lawinia.  Tamoro! nosisz niewiasty oblicze —
Tamora.  Nie chcę jej słuchać; precz z nią, precz z mych oczu!
Lawinia.  Wstawcie się za mną! Jedno tylko słowo.
Demetr.  Słuchaj jej, pani, niech twą będzie chwałą,
Że choć widziałaś łzy jej, twoje serce
Było jak krzemień pod kroplami deszczu.

Lawinia.  Odkąd szczenięta tygrysie zaczęły
Matki swe uczyć? Nie ucz jej wściekłości,
Od niejś ją dostał; mleko, które ssałeś,
W twoich się żyłach na marmur zmieniło,
I już przy piersi tchnąłeś okrucieństwem.
(Do Chirona) Nie wszystkie dzieci podobne są matkom;
Błagaj, niech litość pokaże niewieścią.
Chiron.  Czy chcesz, bym sam się ogłosił bękartem?
Lawinia.  Prawda, skowronków kruk nie wysiadywa,
Słyszałam przecie — bodaj dziś tak było! —
Że lew litością tknięty, bez oporu
Z królewskiej łapy obciąć dał pazury;
Kruk, mówią, karmi opuszczone dziecko,
Własne pisklęta ogładzając w gnieździe;
Nie żądam tyle dobroci od ciebie,
Błagam cię tylko o trochę litości!
Tamora.  Wiedźcie ją! Słów jej nie pojmuję wcale.
Lawinia.  To je wyjaśnię. Pomyśl o mym ojcu,
Choć cię mógł zabić, darował ci życie;
Zmiękcz twarde serce, otwórz głuche uszy!
Tamora.  Choćbyś mnie sama nigdy nie skrzywdziła,
Przez pamięć ojca będę bez litości.
Pomnijcie, dzieci, płakałam daremno,
By uratować syna od ofiary;
Lecz nieugięty, krwawy był Andronik.
Precz, precz z nią! Rządźcie nią po waszej woli;
Tem wdzięczniej dla mnie, im dla niej boleśniej.
Lawinia.  Bądź dla mnie dobrą królową, Tamoro!
I tu, twą własną zamorduj mnie ręką!
Bo nie o życie tak długo cię błagam:
Mój duch uleciał już z Bassyana duszą.
Tamora.  Czego więc żądasz? Odczep się, szalona!
Lawinia.  Śmierci niezwłocznej, a do tego łaski,
Której wymówić niewieści wstyd broni:
Broń mnie od gorszej niż śmierć ich swawoli!
W jaką mnie straszną rzuć jamę, gdzie nigdy
Zwłok moich ludzkie nie dojrzą źrenice.
Zrób to! Litosną bądź dla mnie zbójczynią!

Tamora.  Mam okraść synów z należnej im płacy?
Nie, niech na tobie swoją chuć nasycą.
Demetr.  Dość straciliśmy czasu, idźmy teraz.
Lawinia.  Nic w tej kobiecie niema niewieściego!
Szpetna potworo, naszej płci ohydo,
Niech Bóg —
Chiron  Dość tego; czas zamknąć jej usta.

(Porywa Lawinię).

Ty weź jej męża; to właśnie jest jama,
W którą Aaron złożyć go polecił.

(Rzucają trupa w jaskinię).

Tamora  Żegnam was, tylko polecam ostrożność.

(Demetryusz i Chiron wychodzą, uprowadzając Lawinię).

Radość do serca mojego nie zajrzy,
Póki ostatni nie zginie Andronik.
Powracam teraz do mego kochanka,
Gdy synów bawi mych ta imościanka. (Wychodzą).

SCENA IV.
Las.
(Wchodzą: Aaron, Kwintus i Marcyusz).

Aaron.  Dalej, panowie, śmiało lecz ostrożnie,
Już dobiegamy obrzydliwej jamy,
W której panterę śpiącą wytropiłem.
Kwintus.  Nie wiem dlaczego, lecz mi się ćmi w oczach.
Marcyusz.  I jabym wolał, gdybym się nie wstydził,
Dobrą godzinę snu za polowanie. (Wpada w jamę).
Kwintus.  Zapadłeś? Cóż to za jama subtelna?
Otwór jej siecią jerzyn zasłoniony,
Na których liściu świecą krwi kropelki,
Jakby na kwiatach krople rannej rosy.
Straszne to miejsce, ale powiedz, bracie,
Czyś się nie ranił padając z nienacka?
Marcyusz.  Widok mnie, bracie, ranił najstraszniejszy,
Co kiedykolwiek przez wzrok serca dosiągł.
Aaron.  (na stronie). Cesarza teraz przywołam co prędzej;
Ich tu obecność zbudzi podejrzenie,

Że oni brata jego mordercami (wychodzi).
Marcyusz.  Czemu pomocnej nie dajesz mi ręki,
By mnie z przeklętej jamy tej wydobyć?
Kwintus.  Jakaś mnie trwoga trzyma niepojęta,
Po drżących członkach zimny pot mi ciecze,
A serce grozy więcej podejrzewa
Niż widzi oko.
Marcyusz.  Twój duch jest proroczy.
Spojrz z Aaronem na dno tej jaskini,
A ujrzysz śmierci i krwi widowisko.
Kwintus.  Aaron odszedł; serce me wzruszone
Broni mym oczom poglądać na sprawy,
O których myśl już dreszczem mnie przejmuje.
Co się to znaczy? Raz pierwszy w mem życiu
Jak dziecko boję się, nie wiedząc czego. —
Marcyusz.  W ciemnej, przeklętej, krwią zbroczonej jamie
Leży bezkształtne ciało Bassyana,
Niby jagnięcia zabitego reszty.
Kwintus.  Jak rysy jego w ciemnościach poznałeś?
Marcyusz.  Na krwawym jego palcu drogi klejnot
Swym ogniem całą rozjaśnia jaskinię,
I jak pochodnia w grobowcu płonąca
Świeci nad bladą umarłego twarzą
I zdradza hydne jamy tajemnice.
Tak blady księżyc nad Priamem świecił,
Kiedy w dziewiczej krwi skąpany leżał.
Pomóż mi, bracie, chociaż słabą ręką,
Jeśli cię trwoga jak mnie nie zdrętwiła,
Z tej się żarłocznej wydobyć kotliny,
Jak mgliste brzegi Kocytu obrzydłej.
Kwintus.  Podaj mi rękę, bym ci zdołał pomódz,
Lub, jeśli moje nie wystarczą siły,
Bym zapadł z tobą w rozdziawioną paszczę
Głębokiej jamy, grobu Bassyana.
Sił nie mam dosyć, by cię na brzeg wciągnąć.
Marcyusz.  Ni ja wydrapać się bez twej pomocy.
Kwintus.  Daj znowu rękę; nie puszczę jej teraz,
Póki ty w górze lub ja tam nie będę.

Nie możesz do mnie, ja pójdę do ciebie (zapada).

(Wchodzą: Saturninus i Aaron).

Saturn.  Za mną! Zobaczę, co to za jaskinia
I co za człowiek rzucił się w nią teraz.
Powiedz, kto jesteś, co przed krótką chwilą
W otwartej ziemi skoczyłeś czeluście?
Marcyusz.  Syn nieszczęśliwy starego Tytusa,
Który w fatalnej przyszedł tu godzinie,
By twego brata martwe znaleźć ciało.
Saturn.  Mojego brata ciało? Ty żartujesz.
Brat mój z swą żoną jest teraz w altanie
Na lasu tego północnej krawędzi,
Gdziem go zostawił, ledwo jest godzina.
Marcyusz.  Nie wiemy, gdzieś go zostawił żyjącym,
Lecz my go tutaj umarłym znaleźli.

(Wchodzą: Tamora, Tytus Andronikus i Lucyusz).

Tamora.  Gdzie cesarz, pan mój?
Saturn.  Tu, w czarnej boleści.
Tamora.  Gdzie brat twój?
Saturn.  Teraz dosięgłaś dna rany:
Tam biedny brat mój zabity spoczywa.
Tamora.  Ach! więc za późno list fatalny niosę,
Plan tej tragedyi, zdziwiona, że może
Ludzkie oblicze tyle okrucieństwa
Osłonić płaszczem słodkiego uśmiechu.

(Oddaje Saturninowi list).

Saturn.  (czyta). „Jeśli go w dobry czas nie napotkamy,
O Bassyanie mówim, drogi strzelcze,
Kop dlań mogiłę — myśl naszą rozumiesz.
A twej zapłaty między pokrzywami
U stóp bzu szukaj, którego gałęzie
Właśnie jaskini zasłaniają otwór,
W którą go rzucić naszym jest zamiarem.
Zrób tak, a wieczną kupisz naszą przyjaźń“.
Czy podobnego słyszano co kiedy?
To jest ta jama, to bzowe jest drzewo;
Szukajcie, czy się nie kryje gdzie strzelec,
Co miał tu brata mego zamordować.

Aaron.  Łaskawy panie, oto złota worek.
Saturn.  (do Tytusa). Z twej rasy krwawej krwawe dwa szczenięta
Tu mego brata biednego zagryzły.
Prowadźcie z jamy tej ich do więzienia,
Niech tam czekają, nim dla nich wymyślę
Męczarnie dotąd jeszcze niesłychane.
Tamora.  Co? W tej są jamie? O, dziwy! jak prędko
W cudowny sposób odkryte morderstwo!
Tytus.  Panie, na słabych błagam cię kolanach,
Ze łzą nie łatwo z mych źrenic płynącą,
Aby ta zbrodnia mych przeklętych synów,
Przeklętych, jeśli znajdą się dowody —
Saturn.  Dowody! Toż jest sprawa jak dzień jasna.
Kto list ten znalazł? Ty sama, Tamoro?
Tamora.  Własną go ręką podniósł Andronikus.
Tytus.  Prawda, cesarzu, lecz przyjm mą rękojmię.
Na moich ojców święty grób przysięgam,
Że na twe pierwsze stawią się wezwanie,
Na podejrzenia gardłem odpowiedzieć.
Saturn.  Twojej rękojmi nie chcę — sam idź ze mną.
Zabierzcie trupa i jego morderców.
Wzbrońcie im mówić; zbrodnia jest widoczna.
Gdybym znał karę od śmierci straszniejszą,
Tą karą głowy dotknąłbym występne.
Tamora.  Bądź o twych synów bez trwogi, Tytusie,
Ja przy cesarzu obrońcą ich będę.
Tytus.  Idźmy, Lucyuszu, mowy ich nie słuchaj. (Wychodzą).

SCENA V.
Las.
(Wchodzą: Demetryusz, Chiron i Lawinia, ręce jej i język ucięte).

Demetr.  Idź i przed światem rozgłoś, jeśli możesz,
Kto cię tu zhańbił, kto ci język uciął.
Chiron.  Albo przez pismo skargi twe wypowiedz,
Jeśli kikutem zdołasz pióro schwycić.
Demetr.  Patrz, jak migami jeszcze bazgrać może.

Chiron.  Idź, żądaj wody, białe umyj rączki.
Demetr.  Nie ma języka, aby wody żądać,
Ni rączek, by je umyć; więc ją teraz
Niemej, samotnej zostawmy przechadzce.
Chiron.  Na jejbym miejscu obwiesić się poszedł.
Demetr.  Gdybyś miał ręce na związanie stryczka.

(Wychodzą: Demetryusz i Chiron. — Wchodzi Markus, wracając z polowania).

Markus.  Kto tam ucieka? Moja synowica?
Kuzynko, słowo. Gdzie twoj jest małżonek?
Czy marzę? Skarby me za obudzenie!
Jaż to? Niech jaki skruszy mnie planeta,
Abym na wieki mógł śmierci snem zasnąć!
Mów, synowico, jaka dłoń okrutna
Dwie ciała twego odcięła gałązki,
W objęciu których rozkosznego cienia
Królowie spocząć chcieli, a nie mogli
Jak pół twej drogiej otrzymać miłości?
I czemu do mnie nie mówisz? Niestety!
Czerwona rzeka twojej krwi gorącej,
Jak wrzące źródło wiatrem kołysane,
Wzdyma się w twoich ustach i opada
Twoim oddechem kołysana wonnym.
Czy jaki nowy zhańbił cię Tereusz
I język uciął ci dla bezpieczeństwa?
Ze wstydem twoje odwracasz oblicze!
A choć krew trzema ucieka strugami,
Lica się twoje czerwienią jak Tytan,
Gdy na spotkanie chmury się rumieni.
Mamże za ciebie „tak jest“ odpowiedzieć?
Gdybym twe myśli mógł przeniknąć! zgadnąć,
Kto tym nędznikiem, bym go mógł przeklinać!
Smutek tajony, niby piec zamknięty,
Na proch przepala serce, co go chowa.
Tylko straciła język Filomela,
A haftem myśli swe odmalowała;
Ale dla ciebie droga ta zamknięta!
Bo twym był zbójcą chytrzejszy Tereusz,

On twoje piękne poodcinał palce,
Co mogły haftem Filomeli sprostać.
Gdyby ten potwór twoje ręce widział
Na lutni drżące jak liść osiczyny,
Gdy je z roskoszą struny całowały,
Kosztem żywota tknąćby się ich nie śmiał;
Lub gdyby słyszał niebieską melodyę
Z twego słodkiego płynącą języka,
Nóżby upuścił, usnął, jak trzygłowy
Potwór przy stopach trackiego poety.
Lecz idźmy ojca twojego oślepić:
Ojcowskie oczy ślepi taki widok.
Godzina burzy topi wonne łąki,
Co z ojca okiem zrobią łez miesiące?
Nie cofaj kroku! będziem płakać z tobą;
Gdybyśmy mogli ulżyć ci żałobą! (Wychodzą).




AKT TRZECI.
SCENA I.
Rzym. — Ulica.
(Wchodzą: Sędziowie i Senatorowie, za nimi Markus i Kwintus przechodzą scenę, prowadzeni na śmierć, poprzedza ich Tytus błagając).

Tytus.  Raczcie mnie słuchać, poważni ojcowie,
Wstrzymajcie wyrok przez litość dla starca,
Który swą młodość w krwawych spędził wojnach,
By wam bezpieczny w domu sen zapewnić.
Za krew mą w Rzymu zatargach wylaną,
Za wszystkie mroźne noce przeczuwane,
I za łzy gorzkie, co dziś napełniają
Na twarzy mojej stare moje marszczki,
Bądźcie dla synów skazanych litosni!
Nie tak jak mówią dusze ich popsute.

Dwudziestu i dwóch synów śmierć widziałem
Suchą źrenicą, bom widział ich trupy
Na szczytnem łożu sławy i honoru.

(Rzuca się na ziemię, gdy Sędziowie przechodzą).

Za tych, trybuni, żal serca głęboki
I łzy mej duszy w prochu wypisuję.
Niech łzy me ziemi ugaszą pragnienie,
Ich krew rumieńcem powlecze ją wstydu!

(Wychodzą: Senatorowie, Trybuni i Więźniowie).

Ziemio, bogatszy będzie deszcz dla ciebie,
Który z tych starych dwóch wycieka źródeł
Niż wszystkie kwietnia młodego ulewy;
Będę cię rosił i wśród lata suszy,
A w zimie stopię śniegi łzą gorącą;
Twe łono wieczną wiosną kwitnąć będzie,
Byleś nie chciała pić krwi synów moich.

(Wchodzi Lucyusz z dobytym orężem).

O, dobre starce, poważne trybuny,
Wyrok na moich synów odwołajcie!
Bym ja, co nigdym nie płakał, mógł wyznać,
Że łzy są moje dziś najwymowniejsze.
Lucyusz.  Szlachetny ojcze, skargi twe daremne;
Trybuni wyszli, twych błagań nie słyszą;
Twoje boleści głazom wypowiadasz.
Tytus.  Pozwól mi w synów obronie przemawiać.
Trybuni! jeszcze raz jeden was błagam!
Lucyusz.  Mój ojcze, żaden nie słyszy cię trybun.
Tytus.  Cóż mi to znaczy? Gdyby mnie słyszeli,
Nicbym nie wskórał; gdyby mnie słyszeli,
Nie litowaliby się nad mym losem;
Więc głazom żal mój bezcelny wypowiem;
Choć mym niezdolne skargom odpowiedzieć,
Mniej od trybunów będą mi surowe,
W połowie słów mych mowy mi nie przerwą.
One, gdy płaczę, u stóp mych w pokorze
Zdają się płakać ze mną, łzy me pijąc;
Gdybym je ubrał w togę uroczystą,
Nigdyby lepszych nie miał Rzym trybunów,

Bo jak wosk miękki jest kamień i czuły:
Trybunów serce, twardsze jest niż kamień;
Głaz milczy, milcząc, krzywdy nie wyrządza:
Trybunów język głosi wyrok śmierci.
Lecz czemu stoisz z dobytym orężem?
Lucyusz.  Chciałem mych braci od śmierci ratować,
A w bezowocnych usiłowań pomście
Jestem na wieczne skazany wygnanie.
Tytus.  Szczęśliwy! Jaką dziś świadczą ci łaskę!
Bo czy nie widzisz, szalony Lucyuszu,
Że Rzym jest tylko jaskinią tygrysów?
Za łupem dyszą, a dziś im innego
Rzym dać nie może prócz mnie i prócz moich.
Lecz z kimże brat mój przybliża się do mnie?

(Wchodzą: Markus i Lawinia).

Markus.  Do łez przygotuj szlachetne twe oczy,
Lub od boleści serce twoje pęknie,
Bo nieskończoną przynoszę ci boleść.
Tytus.  Co skończy wszystko? Niech ją więc zobaczę.
Markus.  To była twoja córka.
Tytus.  Czy nią nie jest?
Lucyusz.  Wszechmocny Boże! Widok mnie zabija.
Tytus.  Lękliwe chłopię, wstań i spojrzyj na nią!
Lawinio, powiedz, jaka dłoń przeklęta
Przed oczy ojca bez rąk cię przysyła?
Jakiż szaleniec morzom daje wodę,
Przyrzuca głownię do płonącej Troi?
Nim przyszłaś, ból mój już dosięgnął szczytu,
Teraz bez granic jak Nil się rozlewa.
Daj oręż, moje utnę także ręce,
Bo w Rzymu darmo walczyły obronie,
Tę wykarmiły rozpacz, karmiąc życie,
Do bezowocnych wznosiłem je błagań,
I do jałowej użyłem ich pracy.
Niech mi ostatnią oddadzą usługę:
Niech jedna drugą uciąć mi pomoże.
Lawinio, dziękuj Bogom, że rąk nie masz:
Widzisz, Rzymowi darmo służą ręce.

Lucyusz.  Kto ci te męki, droga siostro zadał?
Markus.  Ach, ten rozkoszny myśli jej instrument,
Co je tak dźwięczną szczebiotał wymową,
Z tej swojej pięknej wyrwany jest klatki,
Gdzie jak ptak śpiewny słodkie nucił pieśni,
Zachwycające swych słuchaczów uszy.
Lucyusz.  Więc powiedz za nią, kto zbrodni jest sprawcą?
Markus.  Tak ją znalazłem po lesie błądzącą,
Aby się ukryć jak lękliwa sarna
Nieuleczoną raną zakrwawiona.
Tytus.  To moja sarna, a ten, co ją ranił,
Dotknął mnie ciosem od śmierci straszniejszym,
Bo stoję teraz jak żeglarz na skale,
Co mórz otoczon pustynią bez końca,
Widzi, jak fala po fali się wzdyma,
Czeka co chwila, aż bałwan ostatni
Słoną, łakomą połknie go gardzielą.
Moi synowie na śmierć szli tą drogą,
Wygnany tułacz tu syn trzeci stoi,
A tam nad moim losem brat płaczący;
Lecz dla mej duszy boleść nad boleści
Jest ma Lawinia, droższa mi nad duszę.
Gdybym twój obraz w takim ujrzał stanie,
Mógłbym oszaleć, cóż więc ze mną będzie,
Kiedy tak widzę żywe twoje ciało?
Nie masz rąk, żeby łzy otrzeć gorące,
Nie masz języka, by mi wypowiedzieć,
Kto jest męczarni wszystkich twoich sprawcą;
Mąż twój zabity, a za jego życie
Już bracia twoi życiem zapłacili.
Spójrz na nią, bracie, spójrz i ty Lucyuszu;
Gdym braci wspomniał, świeżych łez kropelki
Spadły na lica jej jak miodna rosa
Na uszczyknięte, prawie zwiędłe lilie.
Markus.  Może dlatego płacze, że jej męża
Zabili, może, że zna ich niewinność.
Tytus.  Jeśli zabili męża twego, ciesz się!
Surowe prawo śmierć jego pomściło.

Lecz nie, nie oni morderstwa sprawcami,
Żal siostry świadkiem ich jest niewinności.
Twe drogie usta daj mi pocałować,
Lub pokaż, jak ci ulgę przynieść mogę.
Czy chcesz z twym stryjem, z twym bratem i ojcem
Usiąść nad brzegiem krynicy, schylona
Patrzeć na nasze skalane oblicza,
Jak łąka jeszcze z ostatniej powodzi
Nieosuszonym obryzgana mułem?
Czy chcesz tak długo w jej patrzeć zwierciadło,
Aż kryształowa wód jej przeźroczystość
Słodycz swą straci, naszych łez goryczą?
Mamyż, jak twoje ręce, uciąć nasze,
Ugryźć języki i na pantominach
Przepędzić resztę dni naszych bolesnych?
Co mamy począć? My, co mamy język,
Wymyślmy jaki nowy cierpień rodzaj,
Aby pokoleń przyszłych dziwem zostać.
Lucyusz.  Osusz łzy, ojcze, bo patrz, na ich widok
Od łkań nieszczęsna zanosi się siostra.
Markus.  Osusz łzy, bracie! Cierpliwość, Lawinio!

(Ociera łzy Tytusa).

Tytus.  Ach, bracie, bracie! wiem, że twoja chustka
Łez z mojej twarzy wypić nie potrafi,
Boś ją w twych własnych łez umaczał strudze.
Lucyusz.  Droga Lawinio, lica otrę twoje.
Tytus.  Słuchaj mnie, bracie; rozumiem jej znaki,
I gdyby język miała, swemu bratu
Toby wyrzekła, co ja ci mówiłem.
Chustka twa bracie, twoją łzą wilgotna,
Nie zdoła lic mych otrzeć bolejących;
Tak od współczucia dalekie ulżenie,
Jak od dnia raju piekielne są cienie. (Wchodzi Aaron).
Aaron.  Pan mój przez moje ogłasza ci usta,
Że jeśli kochasz synów twych, Tytusie,
Byleś sam albo twój brat lub syn Lucyusz
Odciętą rękę posłał cesarzowi,
Ta ręka zbrodni ich będzie okupem.

Tytus.  O, drogi pośle! Łaskawy cesarzu!
Kiedyż kruk śpiewał jak słodki skowronek,
Blizki wschód słońca zapowiadający?
Z całego serca rękę moją poślę;
Czy chcesz mi w pomoc przyjść, mój Aaronie?
Lucyusz.  Wstrzymaj się, ojcze! Twoja dłoń szlachetna,
Co nieprzyjaciół tylu powaliła,
Nie spadnie dzisiaj; i moja wystarczy;
Więcej krwi wylać może moja młodość,
Moja też ręka braci uratuje.
Markus.  Któraż z rąk waszych nie broniła Rzymu,
Krwawego wojny nie wzniosła topora,
Pisząc zagładę na wrogów puklerzach?
Kosztowne obie, obie są nam drogie.
Lecz moja ręka, ciągle próżnująca,
Niech dziś okupi śmierć moich synowców:
Przynajmniej koniec jej niech będzie godny.
Aaron.  Zgódźcie się tylko, kto ma rękę posłać,
Aby godzina łaski nie minęła.
Markus.  Więc ja.
Lucyusz.  Nie, nigdy, dopóki ja żyję.
Tytus.  Próżne zatargi; zioła, jak to, zwiędłe,
Łaską jest wyrwać; więc ja poślę rękę.
Lucyusz.  Jeśli chcesz, by mnie twym synem świat uznał,
Pozwól mi, ojcze, braci mych okupić.
Markus.  Przez pamięć ojca, a przez miłość matki,
Pozwól mi dowieść mej bratniej miłości.
Tytus.  Więc ustępuję, wy zgódźcie się tylko.
Lucyusz.  Przyniosę topór.
Markus.  Lecz dla mnie on będzie.

(Wychodzą: Lucyusz i Markus).

Tytus.  Oszukam obu; pożycz mi twej ręki,
Mój Aaronie, a ja dam ci moją.
Aaron  (na str.). Jeżeli to się zwać ma oszukaństwem,
Będę uczciwym i jak długo żyję,
Nie chcę na wzór ten ludzi oszukiwać.
Ale ja w inny oszukam cię sposób,
Jak mi to przyznasz sam przed półgodziną.

(Odcina rękę Tytusowi. — Wchodzą: Lucyusz i Markus).

Tytus.  Zakończcie spór wasz; wszystko się spełniło.
Ty moją rękę oddaj cesarzowi,
Mów, żem nią tysiąc odbił niebezpieczeństw
Od jego głowy: niechaj ją pogrzebie;
Choć zasłużyła na więcej, niech raczy
Choć to jej przyznać. W moich synach widzę
Dwa małym kosztem nabyte klejnoty,
A jednak drogie, bom swoje odkupił.
Aaron.  Idę, Tytusie, a za twoją rękę
Za chwilę twoich dwóch powitasz synów.
(Na str.). To jest ich głowy. Jakże to łotrowstwo
Tuczy mnie samą nawet o niem myślą!
Niech innym cnoty smakują słodycze,
Ja chcę mieć duszę czarną jak oblicze (wychodzi).
Tytus.  Tę rękę, niebo, podnoszę do ciebie,
Ku ziemi chylę słabe te ruiny,
I jeśli jakie bóstwo się lituje
Nad łzą niedoli, wznoszę głos do niego.
(Do Lawinii). Co, drogie serce, chcesz uklęknąć ze mną?
Więc klęknij, niebo naszych próśb wysłucha,
Lub westchnieniami zasępimy błękit
I kirem słońce powleczem jak chmury,
Gdy je wilgotnem otulają łonem.
Markus.  Mów o tem, czego człowiek dopiąć może,
A w tę rozpaczy nie rzucaj się przepaść.
Tytus.  Żal mój bezdenny nie jestże przepaścią?
Niechże i rozpacz ma bezdenną będzie.
Markus.  Ale rozumem, bracie, rządź twe skargi.
Tytus.  Gdyby niedolą taką rozum rządził,
I jabym boleść mógł w granicach zamknąć.
Gdy niebo płacze, czy niema wylewów?
Gdy ryczą wiatry, nie szalejeż morze,
Nie grozi niebu wzdętych fal gardzielem?
A ty mą rozpacz chcesz rozumem rządzić?
Ja morzem jestem. Słyszysz jej westchnienia?
Ona płaczącem niebem jest, ja ziemią,
Jej westchnieniami muszę wzdąć me morze,

Zatonąć muszą wszystkie moje ziemie
W potopie gorzkich łez jej nieustannym.
Nie mogą skryć jej cierpień me wnętrzności,
Ale jak pijak muszę je wyrzucić.
Daj mi więc wolność; bo przegrywającym
Wolno gniewowi w gorzkich ulżyć słowach.

(Wchodzi Posłaniec z dwiema głowami i ręką).

Posłaniec.  Źleś zapłacony, dostojny Tytusie,
Za cesarzowi posłaną dłoń dobrą.
Oto są głowy dwóch szlachetnych synów,
Oto twa ręka z wzgardą odesłana;
Z łez się twych śmieją, z męstwa twego szydzą.
Widok twych smutków jest mi boleśniejszy,
Niż pamięć śmierci mojego rodzica (wychodzi).
Markus.  Niech teraz Etna ostygnie w Sycylii,
Serce me piekłem będzie gorejącem:
Znieść tyle nieszczęść nad siły człowieka.
Płakać z płaczącym jest ulgą boleści;
Wyśmiana boleść śmiercią jest podwójną.
Lucyusz.  Możeż ten widok tak głęboko ranić,
A jednak życie nie zgasnąć obrzydłe?
Możeż śmierć życiu imię pozostawić,
Gdy oddech życia jedynym jest skarbem?

(Lawinia całuje Tytusa).

Twój pocałunek nie większą mu ulgą
Od zmarzłej wody głodnemu wężowi.
Tytus.  Kiedyż się straszny ten mój sen zakończy?
Markus.  Żegnaj, pochlebstwo! Konaj, Androniku!
To nie marzenie; patrz na synów głowy,
Twą dłoń waleczną, kalectwo twej córki;
Patrz na wygnańca, z którego oblicza
Straszny ten widok krew całą wygonił;
Patrz na mnie, brata, co stoi przed tobą
Zdrętwiały, zimny, jak posąg z kamienia.
Już twej boleści sprzeciwiać się nie chcę:
Rwij włos twój srebrny, pozostałą rękę
Rozdzieraj zębem, niechaj na ten widok
Oczy się moje zamkną nieszczęśliwe!

To czas na burze; czemuś tak spokojny?
Tytus.  Ha, ha, ha!
Markus.  Jakto? Śmiejesz się, Tytusie?
Nie czas to śmiechu.
Tytus.  Łez już nie mam więcej.
Boleść prócz tego jest nieprzyjacielem,
Coby chciał podbić wilgotne me oczy,
Łzą hołdowniczą chciałby je oślepić,
Aby nie mogły znaleźć grobu zemsty,
A dwie te głowy wołać mi się zdają
Wiecznem przekleństwem, zdają mi się grozić,
Jeżeli wszystkich krzywd tych i tych zbrodni
Nie odwetuję na zbrodniczych gardłach.
Obliczmy teraz nasze powinności;
Wy, nieszczęśliwi, otoczcie mnie kołem,
Niech do każdego zwrócę się koleją,
Krzywd waszych pomstę duszy mej przysięgnę.
Ślub dokonany! — Bracie, weź tę głowę,
A ja tę drugą w ręce mej poniosę,
I ty, Lawinio, miej w orszaku udział,
Tę rękę moją w swoich ponieś zębach.
Ty zaś, mój synu, wygnany tułaczu,
Nie możesz zostać, uciekaj z mych oczu!
Spiesz się do Gotów, rób zaciągi zbrojne,
Jeśli mnie kochasz tak szczerze, jak myślę;
Twym pocałunkiem pozdrów mnie ostatnim,
I leć, bo długa czeka na nas praca.

(Wychodzą: Tytus, Markus i Lawinia).

Lucyusz.  Bądź zdrów, Tytusie, szlachetny mój ojcze!
Nieszczęśliwszego nie znał Rzym od ciebie.
Żegnam cię, dumny Rzymie, do powrotu,
Droższy nad życie zostawiam ci zakład.
Szlachetna siostro, żegnam cię, Lawinio!
Czemuż nie jesteś, czem niedawno byłaś!
Lecz teraz Lucyusz, Lawinia nie żyją,
Tylko w boleściach, tylko w zapomnieniu.
Lecz Lucyusz pomsty krzywd waszych dożyje,
A dumny cesarz z swoją cesarzową

Żebrać u miasta będą bram, jak niegdyś
Pyszny Tarkwiniusz ze swoją królową.
Do Gotów teraz, by na Gotów czele
Mścić się na Rzymie i na Saturninie! (Wychodzi).

SCENA II.
Pokój w domu Tytusa. Zastawiony bankiet.
(Wchodzą: Tytus, Markus, Lawinia i młody Lucyusz, synek Lucyusza).

Tytus.  Tak, tak, siadajcie; niech każdy pożywa
Tylko co trzeba, by zachować siły,
Co mają pomścić gorzkie te cierpienia.
Rozwiąż smutkami zwity węzeł, bracie.
Ja z synowicą twą biedną nie mamy
Rąk, by wyrazić tysiączne boleści
Ich załamaniem. Ta biedna prawica
Na mojej piersi została tyranem,
Bo gdy me serce szalone cierpieniem
Bije w więzieniu pustem mego ciała,
Tak je hamuję. (Uderza się w piersi).
(Do Lawinii). Ale ty obrazie
Wszystkich boleści, co tylko znakami
Przemawiasz do nas o twoich uczuciach,
Gdy serce twoje z gwałtownością bije,
Rąk uderzeniem koić go nie możesz;
Rań je westchnieniem a zabij łkaniami,
Albo zębami uchwyć jaki nożyk
I blizko serca małą wykraj jamę,
W którąby wszystkie biedne łzy twych oczu
Mogły się zlewać i w tem słonem morzu
Lamentujące utop to głupiątko.
Markus.  Wstydź się, mój bracie, własne uczysz dziecko,
Jak dłoń gwałtowną wznieść na swoje życie.
Tytus.  I tobież boleść rozum zamąciła?
Ja tylko jeden szaleć tu mam prawo.
Jakąż dłoń ona wznieść może gwałtowną?

Czemu wyrazem myśl o rękach budzisz?
Chcesz, by Eneasz powtórzył znów powieść
O Troi ogniu i o swej niedoli?
O nie mów, nie mów o rękach nam więcej,
Bo nam przypomnisz, że my rąk nie mamy.
Co ja szalony mówię! Mogliżbyśmy
Zapomnieć kiedy, że już rąk nie mamy,
Gdyby z ust brata wyraz ręka nie spadł? —
Ale siadajmy; jedz to, droga córko.
Niema napitku! Czy słyszysz, co mówi?
Mogę tłómaczyć jej znaki męczeńskie:
Mówi, że tylko swe łzy pije własne
Na swoich licach smutkami warzone.
Myśli twe zbadam, niema skarżycielko,
I w twych milczących będę biegły znakach,
Jak pustelnicy w swych świętych modlitwach.
Nie westchniesz, w górę nie wzniesiesz ramienia,
Nie mrugniesz okiem, głowy nie pochylisz,
Nie ugniesz kolan, ażebym z twych znaków
Nie ukształtował sobie alfabetu.
Który mi twoje wytłómaczy myśli.
Chłopiec.  Daj pokój, dziadziu, twym gorzkim lamentom,
Jaką powiastką rozwesel stryjenkę.
Markus.  Biedne pacholę, wzruszone litością,
Płacze nad dziadka swojego strapieniem.
Tytus.  Ukój się, chłopcze, z łez jesteś lepiony,
We łzach twe życie prędko się rozpłynie.

(Markus uderza nożem w talerz).

Na kogo, bracie, nóż twój wymierzyłeś?
Markus.  Na to, com zabił, Tytusie, na muchę.
Tytus.  Srogi morderco, serce mi zabijasz!
Widok tyranii przesycił mi oczy;
A na niewinnym spełnione zabójstwo
Bratu Tytusa nie przystoi. Precz stąd!
W mem towarzystwie nie dla ciebie miejsce.
Markus.  Ach, panie, pomyśl, tylkom zabił muchę.
Tytus.  A gdy ta mucha ojca ma i matkę?
Jak spuszczą złote, przeźrocze skrzydełka,

Brzękiem rozpaczy powietrze napełnią!
Zabić to biedne, niewinne stworzenie!
Słodkiem brzęczeniem weselić nas przyszło,
A tyś je zabił!
Markus.  O, przebacz mi, bracie,
To było czarne, paskudne muszysko,
Jak murzyn pani; dlategom ją zabił.
Tytus.  O! O! Więc przebacz moje mi wyrzuty,
Bo miłosierny spełniłeś uczynek.
Daj mi nóż, ja też chcę jej trupa zelżyć,
Ciesząc się myślą, że to jest sam murzyn,
Który tu przyszedł, ażeby mnie otruć.
Masz! to dla ciebie, a to dla Tamory.
Ha! łotrze! — Jednak zdaje mi się, bracie,
Że jeszcze nie tak upadliśmy nizko,
Abyśmy we dwóch nie zdołali zabić
Muchy na obraz czarnego murzyna.
Markus.  Biedna, boleścią zamącona głowa
Na rzeczywistość marne zmienia cienie.
Tytus.  Ale czas powstać. Lawinio, chodź ze mną,
W twojej komnacie będę z tobą czytał
Ze starych czasów żałosne powieści.
Chodź i ty, chłopcze; twoje oczy młode,
Ty mnie zastąpisz, gdy wzrok mój zagaśnie.

(Wychodzą).



AKT CZWARTY.
SCENA I.
Northampton.
(Przed domem Tytusa).
(Wchodzą: Tytus i Markus, za nimi młody Lucyusz, ścigany przez Lawinię; ucieka przed nią z książkami pod pachą).

Chłopiec.  Ratuj, dziaduniu! bo moja stryjenka,
Nie wiem dlaczego, wszędzie za mną goni.

Patrz, stryju Marku, jak spiesznie nadbiega.
Droga stryjenko, nie wiem, czego żądasz.
Markus.  Stań przy mnie, chłopcze, nie bój się stryjenki.
Tytus.  Nazbyt cię kocha, by cię chciała skrzywdzić.
Chłopiec.  Prawda, kochała mnie dawniej, gdy ojciec
Jeszcze był w Rzymie.
Markus.  Co migi jej znaczą?
Tytus.  Nie bój się, wnuku, chce ci coś powiedzieć.
Patrz, patrz, jak czule pogląda na ciebie;
Pragnie zapewne, byś jej towarzyszył.
Nigdy Kornelia z gorętszą miłością
Swych nie kształciła dzieci, jak Lawinia
Kształciła ciebie, gdy czytała z tobą
Słodkich poetów lub Tuliusza mówcę.
Czy nie zgadujesz, czego chce od ciebie?
Chłopiec.  Nic nie zgaduję; zdaje mi się tylko,
Że się obłąkał stryjenki mej rozum,
Bo nieraz z dziadka mego ust słyszałem,
Że zbytek żalu sprowadza szaleństwo;
Czytałem także, że boleść bez granic
Zmąciła rozum trojańskiej Hekuby.
To mnie strwożyło, choć wiem, że stryjenka
Kocha mnie czule, jak kochała matka,
Nie chce mej krzywdy, chyba w obłąkaniu;
Dlatego książki z trwogą porzuciłem
I uciekałem może bez przyczyny.
Daruj mi, pani, wszędzie pójdę z tobą,
Byle stryj Markus chciał nam towarzyszyć.
Markus.  Idźmy, Lucyuszu.

(Lawinia przewraca książki upuszczone przez Lucyusza).

Tytus.  Cóż to jest, Lawinio?
Czy widzisz, bracie? Szuka jakiejś książki.
Której chcesz? Chłopcze, otwórz je kolejno;
Lecz twa nauka, drogie moje dziecko,
Nad treść tych książek; w mej bibliotece
Wybierzesz sobie dzieła, co potrafią
Ból twój złagodzić, aż niebo łaskawe
Odkryje sprawców tej zbrodni piekielnej.

Co to za książka? Dlaczego do góry
Podnosi razem oba swe ramiona?
Markus.  Może to znaczy, że więcej niż jeden
Miał w zbrodni udział, a może do nieba
Podnosi ręce i o pomstę błaga.
Tytus.  Co to za książkę przerzuca?
Chłopiec.  Nazona
Metamorfozy; dała mi je matka.
Markus.  Może przez pamięć na drogą umarłą
Między książkami jedną tę wybrała.
Tytus.  Cicho! Jak śpiesznie przewraca stronnice!
Pomóż jej. Czego szukasz? Mamże czytać?
Ha, to tragiczna powieść Filomeli
O Tereusza zdradzie i zgwałceniu;
Gwałt też podobno twych nieszczęść początkiem.
Markus.  Patrz, patrz, jak pilnie przegląda stronnice.
Tytus.  Droga Lawinio, czy jak Filomela
Nagle porwana byłaś pohańbiona
W tym wielkim, czarnym, w tym przeklętym lesie?
Patrz, patrz, to miejsce, gdzieśmy polowali
(Bodaj tam noga nasza nie stanęła!)
Skreślił poeta, jakby przez naturę
Stworzone miejsce na gwałt i morderstwo.
Markus.  Czemu kryjówki takie bogi lepią,
Jeśli tragedye nie są ich rozrywką?
Tytus.  Daj mi znak, córko — to są przyjaciele —
Kto śmiał zbrodniczą wznieść na ciebie rękę?
Czy Saturninus, jak niegdyś Tarkwiniusz
Czyste Lukrecyi łoże śmiał pokalać?
Markus.  Siądź, synowico; bracie, usiądź przy mnie.
Febie, Minerwo, Jowiszu, Merkury,
Przyjdźcie mi w pomoc, by tę zdradę odkryć!
Zwróćcie tu oczy, bracie i Lawinio.

(Pisze swoje nazwisko laską, którą kieruje nogą i wargami).

Jeżeli możesz, na tablicy z piasku
Moim pisz wzorem; me skreśliłem imię
Bez rąk pomocy. Przeklęte to serce,
Co nas do takich przymusza wybiegów!

Pisz, synowico, objaw nam nakoniec,
Co Bóg chce odkryć i naszej dać pomście.
Bodaj twem piórem niebo kierowało,
Byśmy poznali zbrodniarzy i prawdę!

(Lawinia bierze laskę w usta, a kierując nią kikutem, pisze).

Tytus.  Czy czytasz, bracie, co nam nakreśliła?
„Stuprum, Chiron, Demetrius.“
Markus.  Co? co? Lubieżni synowie Tamory
Tej strasznej, krwawej zbrodni są sprawcami?
Tytus.  Magni dominator poli,
Tam lentus audis scelera? tam lentus vides?
Markus.  Miarkuj się, panie, choć wiem, że jest dosyć
Słów na tym piasku przez nią wypisanych,
Aby zbuntować duch najpotulniejszy,
I serce nawet niemowląt oburzyć.
Klęknijmy, bracie, Lawinio i chłopcze.
Droga nadziejo rzymskiego Hektora,
I razem świętą zwiążmy się przysięgą —
Jak niegdyś Brutus z bolejącym mężem
I ojcem czystej, zhańbionej Lukrecyi —
Że będziem pomstą ścigali śmiertelną
Tych zdrajców Gotow, aż ich krew popłynie,
Albo my sami z tą zginiemy hańbą.
Tytus.  Pomścić się! Dobrze, gdybyś miał sposoby;
Lecz niedźwiedzicy polując szczenięta,
Obudzisz matkę, a gdy raz cię zwietrzy,
Ona tak w ścisłem jest ze lwem przymierzu,
Że gdy go swemi pieszczotami uśpi,
Wszystko, co zechce, zdolna jest wykonać.
Daj temu pokój; młody z ciebie strzelec;
Mnie rzecz tę zostaw. Na blasze spiżanej
Stalowym rylcem słowa te wypiszę,
By nam zostały; gniewny wiatr północny
Rozwieje piasek jak liście Sybilli,
A wtedy, chłopcze, gdzie będzie twa lekcya?
Co mówisz?
Chłopiec.  Mówię, że gdybym był mężem,
Sypialna własnej matki ich komnata

Dośćby bezpiecznem nie była schronieniem
Tych złych rzymskiego jarzma niewolników.
Markus.  Ha, dzielny chłopcze! I ojciec twój nieraz
Tak działał w sprawie niewdzięcznego Rzymu.
Chłopiec.  Bylem żył, pójdę za jego przykładem.
Tytus.  A teraz idźmy do mojej zbrojowni,
Tam cię ustroję; a potem, Lucyuszu,
W mojem imieniu synom cesarzowej
Poniesiesz dary, które im przeznaczam.
Wszak prawda, mego dopełnisz poselstwa?
Chłopiec.  Moim sztyletem w ich piersiach, mój dziadziu.
Tytus.  Nie, chłopcze, inny pokażę ci sposób.
Idźmy, Lawinio; bracie, pilnuj domu,
A ja z Lucyuszem pójdziemy dworować,
Pójdziem, naprawdę, a pójdziem z orszakiem.

(Wychodzą: Tytus, Lawinia i Chłopiec).

Markus.  O, Boże, cnoty jęk cię dolatuje,
A nad jej losem nie czujesz litości!
Lecz czuwać muszę w jego obłąkaniu
Nad tym, co w sercu więcej ma ran smutku
Niż na swej tarczy cięć nieprzyjacielskich,
A w uczciwości swojej mścić się nie chce.
Ty więc, o Boże, bądź jego mścicielem! (wychodzi).

SCENA II.
Sala w pałacu.
(Wchodzą: Aaron, Chiron i Demetryusz z jednej strony, z drugiej młody Lucyusz i Sługa z wiązką oręży, na których stoją wypisane wiersze).

Chiron.  Przychodzi do nas, bracie, syn Lucyusza
I, jak powiada, przynosi poselstwo.
Aaron.  Jakieś szaleństwo szalonego dziadka.
Chłopiec.  Z całą pokorą składam wam, panowie,
Hołd wam należny, w imieniu Tytusa.
(Na str.) A proszę bogów, by was na proch starli.
Demetr.  Dziękujem, miły chłopcze, co za wieści?

Chłopiec  (na str.). Jest wieść, że obu was już odgadniono
Jak łotrów zbrodnią gwałtu piętnowanych.
(Głośno) Dziad mój roztropny przez moje wam ręce
Śle z swej zbrojowni najlepsze oręże,
Aby dostojną młodość uczcić waszą,
Rzymu nadzieję; tak mówić mi kazał.
Rozkaz wypełniam, dar jego oddaję,
Byście, panowie, gdy przyjdzie potrzeba,
Rąk waszych godnym władać mogli mieczem.
Żegnam was teraz, (na str.) krwawe rozbójniki.

(Wychodzi ze Sługą).

Demetr.  Cóż to za papier cały zapisany?
Zobaczmy.
„Integer vitae scelerisque purus
Non eget Mauri jaculis, nec arcu“.
Chiron.  To Horacyusza wiersz, jak zapamiętam,
Który czytałem niegdyś w gramatyce.
Aaron.  Wiersz Horacyusza, zgadliście poetę.
(Na str.). Co to jest jednak być osłem! To nie żart.
Starzec, jak widzę, już zbrodnię ich odkrył
I śle im miecze w te owite słowa
Ciężko raniące, choć nie czują rany;
Lecz gdyby matka ich przy zdrowiu była,
Poklaskby myśli oddała Tytusa;
Lecz niech spoczywa na bezsennem łożu.
(Głośno) Młodzi panowie, jak szczęśliwa gwiazda
Nas, cudzoziemców, co gorsza, nas, jeńców,
Wiodła do Rzymu, do tej wysokości!
Z jaką rozkoszą, pod pałacu bramą,
Lżyłem trybuna w przytomności brata!
Demetr.  Ja z większą widzę tak wielkiego pana,
Z podłą pokorą ślącego nam dary.
Aaron.  Słuszne do tego nabyliście prawo,
Z taką dobrocią traktując mu córkę.
Demetr.  O, jakże pragnę, by tysiąc dam rzymskich
Kolejno naszej służyło rozkoszy!
Chiron.  Życzenie pełne względów i miłości.
Aaron.  Brak tylko matki, by: Amen dorzekła.

Chiron.  A ona chętnie dorzekłaby: Amen,
Zmieniając jeden tysiąc na dwadzieścia.
Demetr.  Lecz idźmy teraz wszystkich błagać bogów
Za drogą matkę naszą w jej boleściach.
Aaron  (na str.). Błagajcie dyabłów, bo Bóg nas opuścił.

(Słychać odgłos trąb).

Demetr.  Co trąb cesarskich znaczyć może odgłos?
Chiron.  Może radości znak — cesarz ma syna.
Demetr.  Cicho! Kto idzie?

(Wchodzi Mamka z czarnem dzieckiem).

Mamka.  Dzień dobry, panowie,
Mówcie, czy widział kto z was Aarona?
Aaron.  Mniej, albo więcej, lub raczej nic wcale.
Oto Aaron, czego chcesz od niego?
Mamka.  O, Aaronie, wszyscyśmy zginęli!
Ratuj co prędzej albo giń na wieki!
Aaron.  Co za hamider! Co wrzaski te znaczą?
Co tam owijasz i mniesz w swojem ręku?
Mamka.  Cobym przed okiem nieba chciała ukryć:
Wstyd cesarzowej, Rzymu upodlenie.
Już rozwiązana.
Aaron.  Czy była związana?
Kiedy? przez kogo?
Mamka.  Chcę mówić, już zległa.
Aaron.  Więc szczęść jej Boże! A co jej Bóg zesłał?
Mamka.  Dyablę.
Aaron.  Dyablicy rozkoszne potomstwo!
Mamka.  Czarne, okropne, złowrogie potomstwo!
Oto niemowlę szpetne jak ropucha
Wśród pięknych dzieci pięknej naszej ziemi.
Twój stępel, pieczęć śle ci cesarzowa,
Byś go sztyletu twego końcem ochrzcił.
Aaron.  Alboż to czarny kolor tak jest szpetny?
Piękny kwiat z ciebie, pyzaty kopciuszku.
Demetr.  Co ty zrobiłeś, podły niewolniku?
Aaron.  To, czego nigdy nie zdołasz odrobić.
Chiron.  Tyś matkę naszą zgubił.
Aaron.  Jam ją znalazł.

Demetr.  Temeś ją właśnie zgubił, psie piekielny!
Przeklęte dyabła szpetnego potomstwo!
Chiron.  Żyć też nie będzie.
Aaron.  A przecie nie umrze.
Mamka.  A umrzeć musi, to wola jest matki.
Aaron.  Co, umrzeć musi? Niechże ja sam będę
Mojego ciała i krwi mojej katem.
Demetr.  Na mojej szabli zatknę tę kijankę;
Daj mi ją, mamko; krótka będzie sprawa.
Aaron.  Wprzód miecz ten w twoich utonie wnętrznościach.

(Bierze dziecko od Mamki).

Stójcie, mordercy! Chcecie brata zabić?
Klnę się na niebios te wieczne pochodnie,
Co jasno jego świeciły poczęciu,
Że na mej szabli ostrzu skona śmiałek,
Co trąci mego syna i dziedzica.
Ani Encelad z całą groźną bandą
Dzieci Tyfona, ni wielki Alcydes,
Ni sam bóg wojny wydrzeć nie potrafi
Z ojcowskiej ręki tego niemowlęcia.
Jakto? Wy krwiste, płytkich serc młokosy,
Wiechy szynkowne, mury pobielane,
Czy nie wierzycie, że węgla jest czarność
Z wszystkich kolorów farbą najpiękniejszą,
Bo wszelkiem innem gardzi malowidłem?
Nigdy też woda wszystkich oceanów
Czarnej łabędzia nogi nie pobieli,
Choć ją falami swemi wiecznie myje.
Powiedzcie matce, że jestem dość stary,
Bym swego bronił; niech mi więc przebaczy.
Demetr.  Chcesz więc tak zdradzić szlachetną twą panię?
Aaron.  Ma pani panią jest moją, mną samym
Jest to niemowlę, obraz mej młodości,
Nad świat mi droższy; na przekor też światu
Będę od wszelkiej zasłaniał je krzywdy,
Jak to niebawem który z was poczuje.
Demetr.  To będzie wieczną matki naszej hańbą.
Chiron.  Rzym nią pogardzi za tę szpetną słabość.

Mamka.  A na śmierć cesarz w swej pośle wściekłości.
Chiron.  Na myśl tej hańby rumienię się cały.
Aaron.  Oto jedyny zysk waszej piękności.
Zdradziecka farbo, objawiasz rumieńcem
Serca tajemne ruchy i rozmysły.
Inaczej ten jest zuch pomalowany.
Do ojca czarny uśmiecha się łotrzyk,
Jakby chciał mówić: stary mój kamracie,
Twoim ja synem. On bratem jest waszym,
W jednej połowie krew jego ta sama,
Która w zawiązku życia was karmiła,
Z tego samego na świat wyszedł łona,
Które i waszem było wprzód więzieniem;
Z pewniejszej nawet strony jest wam bratem,
Choć moją pieczęć na swej nosi twarzy.
Mamka.  Jakąż odpowiedź dać mam cesarzowej?
Demetr.  Radź, Aaronie, co nam trzeba robić,
A wszyscy zdanie twoje podpiszemy.
Ocal to dziecko, byleś nas ocalił.
Aaron.  A więc zasiądźmy do wspólnej narady.
Bezpiecznym od was z moim chcę być synem;
To wasze miejsce; a teraz możecie
O ocaleniu waszem śmiało prawić.
Demetr.  Jak wiele niewiast dziecko to widziało?
Aaron.  Brawo, panowie! Gdy radzimy zgodnie,
Jestem barankiem; ale rozdrażniony
Jestem groźniejszy od szczwanego dzika,
Od głodnej lwicy, od burz oceanu.
Lecz ile niewiast widziało to dziecko?
Mamka.  Oprócz Kornelii, położniczej babki,
Ja tylko sama jedna z cesarzową.
Aaron.  Ty, cesarzowa, babka położnicza;
Dwie mogą sekret bez trzeciej zachować;
Idź, cesarzowej powiedz, żem to mówił! (Zabija ją).
Kwik, kwik, jak prosię na rożen sadzane.
Demetr.  Co robisz? Jaka myśl twa, Aaronie?
Aaron.  O, panie, jest to manewr polityczny.
Chcecież, by żyjąc sekret nasz zdradziła

Z długim językiem szczebiotliwa kmoszka?
Nie, nie, panowie. A teraz słuchajcie,
Jakie stanowcze moje są zamiary:
Blizko stąd żyje pewny Meliteusz,
A mój spółrodak, właśnie, że mu wczora
Żona powiła syna, a niemowlę
Jest do swej matki podobne i białe;
Śpieszcie tam, złoto szczodrą sypcie ręką,
Całą im sprawę wyłóżcie dowodnie,
Do jakiej syn ich urośnie wielkości,
Będzie dziedzicem rzymskiego cesarza
Na miejsce mego syna podstawiony,
Aby tę dworską ukołysać burzę.
Niech się z nim cesarz jak z swym cacka synem.
Słuchajcie teraz. (Wskazując Mamkę).
Jam dał jej lekarstwo.
Waszą jest rzeczą pogrzeb jej wyprawić.
Pola są blizko, a z was krzepkie zuchy.
Po tym obrzędzie nie marnujcie czasu,
Ale mi babkę przyślijcie co prędzej;
Bo kiedy babkę i mamkę wyprawim,
Niech sobie damy, co chcą, potem gwarzą.
Chiron.  Nie chcesz tajemnic twoich wiatrom zwierzać.
Demetr.  Za tę troskliwość o Tamory honor
Jak ona, wdzięczni są ci jej synowie.

(Demetryusz i Chiron wychodzą, zabierając z sobą Mamkę).

Aaron.  Do Gotów teraz szybszy niż jaskółka;
Ten skarb mych ramion bezpiecznie tam złożę,
Tajnie pozdrowię pani mej przyjaciół.
Mój grubowargi niewolniku, w drogę!
Bo ty fortelów tych wszystkich przyczyną.
Będę cię karmił jagodą, korzonkiem,
Mlekiem, serwatką, a będziesz ssał kozę,
W jaskini mieszkał, lecz urośniesz mężem,
I rycerz, będziesz rycerzom dowodził.

(Wychodzi).
SCENA III.
Publiczny plac w Rzymie.
(Wchodzą: Tytus, Markus, młody Lucyusz, Publiusz i inni Panowie z łukami. Tytus niesie strzały, na których końcach przytwierdzone są listy).

Tytus.  Bracie, panowie, idźmy! Tędy droga.
Paniczku, pokaż, co za łucznik z ciebie;
A naciągajcie i celujcie dobrze!
Terras Astraea reliquit: pomnijcie,
Że już od dawna odbiegła, uciekła.
Teraz do sprzętów! Wy, mości panowie,
Sieć zarzucicie w głębie oceanu,
A może na dnie morskiem ją znajdziecie;
Lecz tam nie większa niż tu sprawiedliwość.
Ty znów, Publiuszu, i ty, Semproniuszu,
Musicie kopać rydlem i motyką
Aż do samego środka twardej ziemi,
A gdy w królestwie Plutona staniecie,
W mojem imieniu złożycie mu prośbę.
Mówcie: przysyła stary nas Andronik,
Sprawiedliwości i pomocy żąda
Przejęty bólem na niewdzięczność Rzymu.
Ach, Rzymie! ja cię zrobiłem nędzarzem,
Gdy ludu głosy temu wyjednałem,
Co dziś żelazną przycisnął mnie ręką.
A teraz, idźcie; baczność wam zalecam.
Wszystkie mi pilnie przetrząście okręty,
Bo zły ją cesarz gotów tam władować,
A wtedy możem za sprawiedliwością
Świstać, panowie.
Markus.  Czy nie gorzki widok
Takiego męża w takiem obłąkaniu?
Publiusz.  Naszą też świętą jest dziś powinnością
We dnie i w nocy pilnie nad nim czuwać,
Jak można, schlebiać jego przywidzeniom,
Aż czas sprowadzi ulgę i lekarstwo.
Markus.  Niema lekarstwa na jego boleści.

W związku z Gotami skarćmy Rzym niewdzięczny,
Na Saturninie pomścijmy się zdrajcy!
Tytus.  No, co, Publiuszu? No, i cóż, panowie,
Czyście spotkali ją gdzie?
Publiusz.  Nie, mój panie,
Lecz ci przynoszę słowo od Plutona:
Jeśli chcesz zemsty, piekło dać ją może;
Lecz sprawiedliwość, jak myśli, jest teraz
Z Jowiszem w niebie lub może gdzieindziej
Tak zatrudniona, że musisz poczekać.
Tytus.  Krzywdzi mnie, próżną karmić chcąc nadzieją.
Sam w płomieniste rzucę się jezioro,
Z dna ją Kocytu za pięty wyciągnę.
Krzaki z nas tylko, mój Marku, nie cedry,
Ani olbrzymy z kościami Cyklopów;
Metal nasz jednak, choć silnego hartu,
Krzywd nie wytrzyma, które na nas spadły.
Sprawiedliwości gdyśmy nie znaleźli
Ni tu ni w piekle, musim bogów prosić,
By ją nam z nieba przysłali na krzywdy
Naszej mścicielkę. A więc do roboty! (Rozdaje strzały).
Tobie, dobremu łucznikowi, Marku,
Daję tę strzałę ad Jovem, a tobie
Ad Apollinem, ta do Merkurego,
Ta do Saturna, nie do Saturnina;
Baczność, Kajuszu, w takim bowiem razie
Lepiejbyś zrobił, gdybyś na wiatr strzelił.
No, chłopcze, żwawo! Marku, na znak strzelaj!
Udało mi się pismo, daję słowo;
Niema jednego boga bez supliki.
Markus.  Wypuśćmy wszystkie strzały ku dworowi,
To w jego dumie ubodzie cesarza.
Tytus.  Strzelajcie teraz. (Strzelają). Brawo, mój Lucyuszu!
Na łono Panny, niech odda Palladzie.
Markus.  Jam milę dalej za księżycem mierzył;
W tej chwili list twój u stóp jest Jowisza.
Tytus.  Ha, ha, Publiuszu, a co ty zrobiłeś?
Toć odstrzeliłeś jeden róg Bykowi.

Markus.  To były żarty; od Publiusza strzału
Byk ranny w gniewie tak kolnął Barana,
Że oba jego rogi na dwór spadły;
A kto je znalazł? Sługa cesarzowej;
Ona z uśmiechem każe murzynowi
Ponieść je panu swojemu w prezencie.
Tytus.  To bardzo dobrze; daj mu Boże zdrowie!

(Wchodzi Pajac z koszykiem, w którym są dwa gołębie).

Tytus.  Nowiny z nieba! Marku, przyszła poczta!
Co nam przynosisz! Czy masz jakie listy?
Czyli nakoniec znajdę sprawiedliwość?
Co mówi Jowisz?
Pajac.  Ho! cieśla szubieniczny? Mówi, że znowu rozebrał swoją machinę, bo człowiek ma być powieszony dopiero na przyszły tydzień.
Tytus.  Lecz ja się pytam, co Jowisz powiedział?
Pajac.  Ach, panie, ja nie znam Jowisza. Jeszcze jak żyję, nie wychyliłem z nim kieliszka.
Tytus.  Jakto, hultaju, czy nic nie przynosisz?
Pajac.  Przynoszę, panie, parę gołąbków, ale nic więcej.
Tytus.  Więc nie przychodzisz z nieba?
Pajac.  Z nieba, panie? Ach, nigdy tam moja nie postała noga. Uchowaj Boże, żebym tak był śmiały i pchał się do nieba w moich młodych latach. Idę z moimi gołąbkami do trybunału Plebs, żeby zagodzić kłótnię mojego stryja z cesarskim człowiekiem.
Markus.  Najdoskonalsza jaka być może sposobność do przesłania twojej supliki. Niech odda cesarzowi gołąbki w twojem imieniu.
Tytus.  Powiedz, czy możesz oddać cesarzowi suplikę z gracyą?
Pajac.  Nie, panie, na uczciwość, nie; nigdym w życiu Gratias wyrecytować nie mógł.
Tytus.  Skończ, skończ, mopanku, dość tych ceregielów;
Gołąbki twoje oddaj cesarzowi;
Dzięki mym wpływom znajdziesz sprawiedliwość.
Czekaj! Tymczasem weź to za fatygę.
Dajcie mi teraz pióro i kałamarz.
Czy możesz z gracyą wręczyć mu suplikę?
Pajac.  Mogę, panie.
Tytus.  Zabierz więc tę suplikę. A jak przyjdziesz do cesarza, musisz najprzód klęknąć, potem w nogi go pocałować, potem oddać twoje gołąbki, a potem czekać na nagrodę. Ja będę niedaleko; daj baczność, żeby wszystko odbyło się uczciwie.
Pajac.  Bądź spokojny, panie, zostaw mi tę sprawę.
Tytus.  Czy masz nóż? Pokaż, niech mu się przypatrzę.
Weź go, mój bracie, i w suplikę zawiń,
Boś jak pokorny pisał ją suplikant.
A kiedy wszystko oddasz cesarzowi,
Do drzwi mych stuknij, aby mi powtórzyć,
Co ci powiedział.
Pajac.  Zrobię wszystko, panie (wychodzi).
Tytus.  Czas nam iść, Marku; spiesz za mną, Publiuszu.

(Wychodzą).
SCENA IV.
Przed pałacem.
(Wchodzą: Saturninus, Tamora, Chiron, Demetryusz i Panowie. Cesarz niesie w ręku strzały wypuszczone przez Tytusa).

Saturn.  Patrzcie, panowie, na ciężką obelgę!
Powiedzcie sami, czy był kiedy cesarz
Tak poniżony, tak lekceważony,
Z taką pogardą za to traktowany,
Że wszystkim równą sprawiedliwość mierzył?
Wam to i bogom wiadomo, panowie,
Mimo pokoju państwa burzycieli,
Szeptów na ucho wiernego mi ludu,
Że tylko prawo skarciło surowo
Zuchwałych synów starego Tytusa.
A jeśli smutki zmąciły mu głowę,
Mamże być jego przywidzeń ofiarą,
Jego szaleństwa i jego goryczy?
Teraz do nieba swe posyła skargi,
To do Jowisza, to do Merkurego,
To do Apolla, to do boga wojny;

Świstki właściwe dla ulicznej rzeszy!
Czy to senatu nie jest szkalowaniem,
Trąbieniem naszej niesprawiedliwości?
Żart wyśmienity! To jakby kto mówił:
Sprawiedliwości darmo w Rzymie szukać.
Lecz póki żyję, udane szaleństwo
Żadną obroną obelg tych nie będzie.
On i ród jego dowiedzą się wkrótce,
Że sprawiedliwość w Saturninie żyje;
Jeśli usnęła, tak dobrze ją zbudzę,
Że we wściekłości swojej na proch zgniecie
Najdumniejszego w Rzymie buntownika.
Tamora.  Łaskawy panie, drogi Saturninie,
Mojego życia i myśli mych władco,
Ukój się, przebacz winom Andronika,
Skutkom żałoby po walecznych synach,
Których śmierć ciężko przeszyła mu serce.
Pokrzep go raczej w jego utrapieniach,
Miast karcić za te obelgi pierwszego
Lub ostatniego z twych wiernych poddanych.
(Na stronie) Tak mówić mądrej przystoi Tamorze:
Lecz cię do głębi dotknęłam, Tytusie;
Twa krew wypłynie, a byle Aaron
Był mądry, okręt do portu zawinie. (Wchodzi Pajac).
Dobry człowieku, czy mówić chcesz z nami?
Pajac.  A jużci, jeśli wasza pańskość jest cesarska.
Tamora.  Ja cesarzowa, lecz tam siedzi cesarz.

Pajac.  To on. Niechże wam pan Bóg i święty Szczepan dobre dadzą zdrowie. Przyniosłem wam list i parę gołąbków. (Saturninus czyta list).
Saturn.  Tego mi człeka powiesić natychmiast!
Pajac.  Ile dostanę w brzęczącej monecie?
Tamora.  Na szubienicy dostaniesz postronek.
Pajac.  Postronek? A to na śliczny, jak widzę, koniec przyniosłem tu moje gardło. (Wychodzi pod Strażą).

Saturn.  Oburzające i nieznośne krzywdy!
Mamże potworne znosić te obelgi?
Wiem, w czyjej głowie myśl ta się wylęgła.

Ścierpięż to, jakby zdrajcy jego syny,
Skarane prawa mieczem za morderstwo,
Występnie były przeze mnie zarznięte?
Idźcie, za włosy przywleczcie go do mnie;
Ni wiek ni słowa tarczą mu nie będą.
Za to szyderstwo znajdziesz we mnie kata,
Zdrajco, coś pomógł mi do mej wielkości,
Myśląc, że będziesz Rzymem i mną rządził!

(Wchodzi Emiliusz).

Jakie przynosisz wieści, Emiliuszu?
Emiliusz.  Do broni! Nigdy czas więcej nie naglił.
Got podniósł głowę, niezliczone tłumy
Odważnych, łupu chciwych wojowników
Ciągną do Rzymu pod wodzą Lucyusza,
Syna Tytusa, który zemstą grozi,
Koryolana odnowić chce dzieje.
Saturn.  Waleczny Lucyusz Gotów naczelnikiem?
Dreszcz mnie przechodzi i pochylam głowę,
Jak kwiat od mrozu, jak wśród burzy trawa.
Teraz się zbliża smutków naszych chwila.
Lud pospolity tak kocha go w Rzymie!
Często zwiedzając ulice przebrany,
Słyszałem tłumy po kątach szemrzące,
Że krzywdą było wygnanie Lucyusza,
Którego ujrzeć chcieliby cesarzem.
Tamora.  Czego się lękasz? Miasto masz obronne.
Saturn.  Ale mieszkańców serca są z Lucyuszem,
I bunt podniosą, aby przyjść mu w pomoc.
Tamora.  Bądź dziś cesarzem myślą, jak nazwiskiem.
Czy słońce ćmi się, że w jego promieniach
Kołują stada brzęczących komarów?
I orzeł śpiewać ptaszętom nie broni,
Ani się troszczy, co śpiew ten ma znaczyć,
Wie bowiem dobrze, że swych skrzydeł cieniem
Może te wszystkie uciszyć pisklenia;
Równą masz władzę nad szaloną tłuszczą.
Pokrzep więc ducha! Wiedz bowiem, cesarzu,
Że oczaruję starego Tytusa

Zaklęciem słodszem lecz niebezpiecniejszem,
Niż rybom nęta lub owcom miodunka,
Gdy pierwsza haczyk śmiertelny osłania,
A druga strawą zabija rozkoszną.
Saturn.  Lecz on nie pójdzie syna za nas błagać.
Tamora.  Pójdzie, cesarzu, na Tamory prośbę;
Słów bowiem moich złotą obietnicą
Tak stare jego uszy opanuję,
Że choćby nawet z kamienia miał serce,
Choćby był głuchy, i serce i ucho
Będą posłuszne memu językowi. (Do Emiliusza)
Lecz ty idź pierwszy i bądź naszym posłem,
Powiedz, że cesarz z walecznym Lucyuszem
Chce się rozmówić; a miejscem zebrania
Niechaj dom będzie starego Tytusa.
Saturn.  Dopełń poselstwa twojego z honorem.
Jeżeli będzie zakładników żądał
Dla bezpieczeństwa, na wszystko pozwalam.
Emiliusz.  Co każesz, panie, wykonam bez zwłoki (wychodzi).
Tamora.  A teraz idę odwiedzić Tytusa,
Sztuk moich siłą skłonić, aby syna
Wyrwał z pośrodka dzielnych Gotów armii.
Teraz, cesarzu, rozjaśń znowu czoło,
Trwogę twą całą w mych pogrzeb fortelach.
Saturn.  Idź, a niech twoim szczęści się zamysłom! (Wychodzą).




AKT PIĄTY.
SCENA I.
(Przy odgłosie trąb i bębnów wchodzi Lucyusz na czele armii Gotów).

Lucyusz.  Dzielni rycerze, wierni przyjaciele,
Oto list z Rzymu, w którym mi donoszą,
Jak wszystkich serca brzydzą się cesarzem,
A jak wzdychają, żeby nas zobaczyć.

Z dumą, do jakiej męstwo daje prawo,
Pomścijcie niegdyś poniesione klęski,
Za każdą krzywdę, przez Rzym wyrządzoną,
Potrójną dzisiaj odpłaćcie mu krzywdą.
Got.  Wielkiego męża dzielna latorośli,
Niegdyś postrachu, dziś nadziejo nasza,
Którego chwałę, którego zasługi
Śmiał Rzym występną zapłacić pogardą,
Licz na nas; pójdziem, gdzie nas poprowadzisz,
Jak rój pszczół leci w gorących dniach lata
Za swą królową na kwieciste pola,
I na przeklętej pomścim się Tamorze.
Kilku Got.  Co on powiedział, wszyscy potwierdzamy.
Lucyusz.  Dzięki ci, mowco, i dzięki wam wszystkim. —
Lecz kto się zbliża pod Gota przewodnią?

(Wchodzi Got, prowadząc Aarona z dzieckiem na ręku).

Got.  Słynny Lucyuszu, kiedym się oddalił
Gruzom starego przyjrzeć się klasztoru,
Ledwom ciekawe moje oczy wlepił
W murów zwaliska, nagle niemowlęcia
Kwilenie uszu moich doleciało;
Kiedym się zbliżył, słowam te usłyszał
Do płaczącego wymówione dziecka:
„Milcz niewolniku czarny, ulepiony
Pół na mój obraz, pół na twojej matki!
Gdyby twój kolor ojca nie rozgłaszał,
Gdyby ci tylko matki los dał farbę,
Mógłbyś cesarski wdziać płaszcz, mój łotrzyku;
Ale gdy mleczna jest krowa, byk mleczny,
Tam nigdy czarne cielę się nie rodzi.
Nie płacz! Wiernemu oddam cię Gotowi,
Gdy powiem, żeś jest cesarzowej synem,
Będziesz mu drogim przez miłość twej matki.“
Z dobytym mieczem wpadłem niespodzianie,
I przyprowadzam jeńca, byś z nim, wodzu,
Jak w twej mądrości uznasz, mógł postąpić.
Lucyusz.  Dzielny mój Gocie, to wcielony dyabeł,
Co odciął rękę waleczną Tytusa.

Ta perła oczy pani swej olśniła,
A to jest owoc szpetnej ich rozpusty.
Mów, rybooki nędzniku, gdzie niosłeś
Ten żywy obraz twej dyabelskiej twarzy?
Dlaczego milczysz? Czyś głuchy? Ni słowa?
Żołnierze, na tem powieście go drzewie,
A przy nim owoc jego bezecności.
Aaron.  Szanujcie dziecko, krew jego królewska!
Lucyusz.  Zbyt ci podobny, na co uczciwego.
Powieście dziecko, niech ojcowską duszę
Wierzgania jego rozedrą katusze.
Dajcie drabinę!
Aaron.  Lucyusz, ocal dziecko,
W mem je imieniu oddaj cesarzowej,
A na zapłatę opowiem ci sprawy,
Które niemałą przyniosą ci korzyść.
Nie chcesz? Zamilknę, niech się co chce dzieje,
A na was wszystkich niech zemsty duch wieje!
Lucyusz.  Mów, jeśli słowa są twe po mej myśli,
Pod mą opieką żyć będzie twe dziecko.
Aaron.  Po twojej myśli? Wierzaj mi, Lucyuszu,
Słowa me duszy twej będą męczarnią,
Bo muszę mówić o gwałtach, morderstwach,
Obrzydłych sprawach, czynach jak noc czarnych,
Występnych spiskach, zdradach, nikczemnościach,
O dokonanych bez litości zbrodniach;
Wszystko to z sobą do grobu poniosę,
Jeśli mi łaski dziecka nie przysiężesz.
Lucyusz.  Mów, a powtarzam, twe dziecko żyć będzie.
Aaron.  Przysięgnij wprzódy, a wszystko opowiem.
Lucyusz.  Na co mam przysiądz? Ty w Boga nie wierzysz,
Jakżebyś mojej uwierzył przysiędze?
Aaron.  Nie wierzę w Boga; lecz cóż to dla ciebie?
Wiem, że ty wierzysz, że w twojem masz sercu
To, co u ludzi sumieniem się zowie,
I tysiąc innych popich zabobonów,
Które z pobożną chowałeś pokorą;
Dlatego twej się domagam przysięgi.

Wiem, że z swych cacek głupcy Boga robią
I dotrzymują w Boga tego imię
Danej przysięgi; ty mi więc przysięgnij,
Na tego Boga, którego czcisz w sercu,
(A niechaj sobie ten Bóg czem chce będzie),
Że dziecko moje ocalisz, wychowasz,
Inaczej słowa jednego nie powiem.
Lucyusz.  Więc ci na Boga mojego przysięgam.
Aaron.  Wiedz naprzód, że to syn mój z cesarzową.
Lucyusz.  Nienasycona, rozpustna niewiasto!
Aaron.  Ba, ba, Lucyuszu! to był czyn pobożny
Przy tem, co teraz usłyszysz ode mnie.
Jej dwaj synowie zabili Bassyana,
Zgwałconej siostrze twej ucięli język,
Ucięli ręce i tak ustroili,
Jak sam widziałeś.
Lucyusz.  O, przeklęty łotrze!
To ustrojeniem nazywasz?
Aaron.  Toć była
Umytą, dobrze przykrajaną, strojną,
A dla strojących rozkoszną zabawą.
Lucyusz.  O, krwawe łotry, do ciebie podobne!
Aaron.  Prawda, ja byłem ich nauczycielem.
Swoją gorącość dostali od matki
Tak pewno jakby wygrali ją w karty.
Lecz krwawych myśli ja ich nauczyłem
Jak dobry brytan, co za gardło chwyta.
Niech moje czyny wartość moją świadczą.
Jam braci twoich do jamy sprowadził,
W której Bassyana trup spoczywał martwy,
Ja list pisałem, który podjął Tytus,
Jam złoto grzebał, o którem list mówił,
W zmowie z królową i z królowej dziećmi;
Gdzie czyn spełniony na wasze strapienie,
W którymby dłoń ma nie zadała ciosu?
Ja ojca twego wyłudziłem rękę,
A gdy ją miałem, odszedłem, by śmiać się,
Że mało w piersiach serce mi nie pękło.

Przez szparę słodkie miałem widowisko,
Gdy synów głowy za rękę odebrał;
Łzym jego widział z śmiechem tak serdecznym,
Że i me oczy łzą jak jego zaszły.
Gdym o tych figlach cesarzowej prawił,
Mdlała z radości, dając mi w nagrodę
Dwadzieścia swoich gorących całusów.
Lucyusz.  I nie rumieniąc się, mówić to możesz?
Aaron.  Jak czarny kundel, jak mówi przysłowie.
Lucyusz.  I za te zbrodnie nie czujesz zgryzoty?
Aaron.  Żem jeszcze tysiąc więcej nie mógł spełnić.
I teraz dzień ten przeklinam — choć myślę,
Że na niewiele klątwa moja spadnie —
Któregom jaką zbrodnią nie zaznaczył:
Lub śmiercią męża, przynajmniej zamachem,
Gwałtem dziewicy, lub przygotowaniem,
Krzywoprzysięstwem, niewinnego skargą,
Starych przyjaciół śmiertelnym rozbratem,
Skręceniem karku krowie biednej wdowy,
Stodół lub stogów nocnem podpaleniem,
By je właściciel łzami gasił swemi;
Nieraz umarłych dobywałem z grobów,
Gdy już o stracie prawie zapomnieli,
I u drzwi drogich stawiałem przyjaciół,
A na ich skórach, jak na drzewa korze,
Nożem rzymskiemi ryłem literami;
„Choć ja umarłem, niechaj smutek żyje.“
Tysiąc okrutnych dokonałem czynów
Chętnie, jak inny mógłby zabić muchę,
I nic mnie teraz nie dręczy boleśniej,
Jak że nie mogę dokonać ich więcej.
Lucyusz.  Ściągnijcie dyabła z drabiny, bo stryczek
Byłby dla niego zbyt łagodną śmiercią.
Aaron.  Jeśli są dyabły, chciałbym dyabłem zostać,
By żyć i gorzeć w wiekuistym ogniu,
Bo byłbym w piekle waszym towarzyszem
I mym palącym dręczył was językiem.
Lucyusz.  Żeby raz skończył, zaknebluj mu gębę. (Wchodzi Got).

Got.  Wodzu mój, poseł rzymskiego cesarza
Przybył i prosi o twe posłuchanie.
Lucyusz.  Niechaj więc przyjdzie. (Wchodzi Emiliusz).
Witaj, Emiliuszu,
Jakie nowiny z Rzymu mi przynosisz?
Emiliusz.  Panie, książęta gockiego narodu,
Wszystkich was cesarz przeze mnie pozdrawia.
Na wieść, że ciągniesz zbrojno, Saturninus
Chce mówić z tobą w domu twego ojca,
A zakładników twego bezpieczeństwa
Na twoje pierwsze wyprawi żądanie.
Got.  Co wódz nasz mówi?
Lucyusz.  Niechaj zakładników
Da cesarz ojcu memu i stryjowi,
A do żądanej staniemy rozmowy.
Idźmy! (Wychodzą przy odgłosie trąb).

SCENA II.
Przed domem Tytusa.
(Wchodzą: Tamora, Chiron i Demetryusz, przebrani).

Tamora.  Tak więc w tem dziwnem żałobnem ubraniu
Ujrzę Tytusa, aby mu powiedzieć,
Że jestem Pomstą, z dna piekieł przysłaną,
By z nim naprawić ciężkie jego krzywdy.
Stuknij w drzwi izby, gdzie samotnie marzy
O dziwnych planach swojej krwawej zemsty,
Powiedz, że Pomsta przychodzi do niego
Na wszystkich jego wrogów zatracenie.

(Stukają. — Tytus otwiera drzwi swojej izby).

Tytus.  Kto śmie przerywać moje rozmyślania?
Pragniecie chytrze, abym drzwi otworzył,
By uleciały me postanowienia,
Zmarniały moje zachody i prace,
Lecz się mylicie, wszystkie moje plany
Są tu spisane krwawym charakterem,
A co tu stoi, będzie wykonane.
Tamora.  Przyszłam naradzić się z tobą, Tytusie.

Tytus.  Nie, ani słowa; nie pragnę rozmowy,
Bo nie mam ręki, by wdzięku jej dodać;
Ty masz więc górę; nie nalegaj próżno.
Tamora.  Radziłbyś ze mną, gdybyś znał mnie lepiej.
Tytus.  Znam ja cię dobrze, nie jestem szalony;
Świadkiem ten kikut, te linie czerwone,
Te bruzdy smutkiem i troską orane,
Dnie bez pociechy, noce bez wytchnienia,
Świadkiem me wszystkie boleści, że znam cię,
Groźna Tamoro, dumna cesarzowo.
Czy nie przychodzisz po drugą mą rękę?
Tamora.  Nie, smutny mężu, nie jestem Tamorą,
Ona twym wrogiem, ja twą przyjaciółką.
Ja jestem Pomstą z piekieł tu przysłaną,
By sępa czarnych myśli twych nasycić
Okrutną zemstą na twych prześladowcach.
Więc zejdź na dziennem powitać mnie świetle
I radzić ze mną o mordach i śmierci.
Niema jaskini, jamy dość głębokiej,
Niema dość ciemnych, dość mglistych wądołów,
W których Morderstwo krwawe, Gwałt przeklęty
Skryćby się chciały, bym ich nie dosięgła,
Mego strasznego nie rzekła nazwiska —
Pomsta — na które wszyscy drżą zbrodniarze.
Tytus.  Więc jesteś Pomstą? a przychodzisz do mnie,
Ażeby moich męczyć nieprzyjaciół?
Tamora.  Tak, jestem Pomstą, więc zejdź mnie pozdrowić.
Tytus.  Małą mi oddaj przysługę, nim zejdę;
Gwałt i Morderstwo przy twym widzę boku,
A więc na dowód, że ty jesteś Pomstą,
Zakłuj je, rozgnieć twego wozu kołem,
A ja przybędę i jak twój woźnica
Będę po światach z tobą galopował.
Nabądź dwa czarne jak smoła rumaki,
Żeby twój mściwy wóz szybko uniosły,
Zbójców odkryły w zbrodniczych jaskiniach,
A gdy już głów ich twój wóz będzie pełny,
Zsiądę, przy kołach jak pieszy niewolnik

Będę dzień cały bez znużenia bieżał,
Aż od bram wschodu Tytan gorejący
Dosięgnie mety zachodniego morza.
Z dnia na dzień służbę tę ciężką podejmę,
Byleś zakłuła ten Gwałt i Morderstwo.
Tamora.  To mych rozkazów sługi pełniciele.
Tytus.  To sługi twoje? Jakież ich nazwiska?
Tamora.  Gwałt i Morderstwo, dlatego tak zwane,
Że winnych zbrodni tych katują ludzi.
Tytus.  Ach, dobry Boże, jak do cesarzowej
Jesteś podobna, oni do jej synów!
Ale my ludzie, ziemi tej mieszkańcy,
Mamy szalone i omylne oczy.
O, słodka Pomsto, śpieszę więc do ciebie;
Jeśli ci starczy jednej ręki uścisk,
Uścisk ten wkrótce chętnem dam ci sercem.

(Zamyka drzwi).

Tamora.  Jego szaleństwu dogadzać nam trzeba.
Cobądź wymyślę, aby szał ten karmić,
Nie zaniedbujcie waszem poprzeć słowem.
On mnie za Pomstę wziął teraz naprawdę,
A utwierdzony w tej szalonej myśli,
Na prośby moje syna tu przywoła.
Gdy na wspaniałej zatrzymam go uczcie,
Albo wynajdę fortel, który zdoła
Rozprószyć zastęp jego zmiennych Gotów,
Lub ich przynajmniej na wrogów mu zmienię.
To on. Mą rolę dalej będę grała. (Wchodzi Tytus).
Tytus.  Jak długie czasy darmo cię szukałem!
Witaj mi teraz w mym domu żałoby!
Was także witam, Gwałcie i Morderstwo!
Jakie w was dziwne widzę podobieństwo
Do cesarzowej i do dwóch jej synów!
Murzyna tylko brak wam do kompletu.
Czy w piekle dyabła takiego nie było?
Wiem, że nie stawia kroku cesarzowa,
Jeśli jej murzyn nie jest towarzyszem;
Więc żeby obraz przedstawić jej wiemy,

Byłoby dobrze takiego mieć dyabła.
Lecz jak jesteście, witam was! — Co robić?
Tamora.  Jakiej usługi chcesz od nas, Tytusie?
Demetr.  Wskaż mi mordercę, ja się z nim rozprawię.
Chiron.  Wskaż łotra, który gwałtu się dopuścił,
Bom jest przysłany, by się na nim pomścić.
Tamora.  Wskaż nam tysiące twoich krzywdzicieli,
A my na wszystkich pomścim się za ciebie.
Tytus.  Dobre Morderstwo, zbież grzeszne ulice,
A jeśli spotkasz podobnego sobie,
Zakłuj go, proszę, bo to jest morderca.
I ty, mój dobry Gwałcie, idź z nim razem,
A jeśli schwytasz swoje podobieństwo,
Zabij je śmiało, bo to jest gwałciciel.
I ty idź trzecia, na cesarskim dworze
Znajdziesz królowę, a przy niej murzyna,
Łatwo ją poznasz, bo od stóp do głowy
Jest twej postaci żywem powtórzeniem;
Śmierć jaką srogą wymyśl dla nich, proszę,
Bo byli srodzy dla mnie i dla moich.
Tamora.  Wszystkie rozkazy twoje wykonamy.
Ty z twojej strony, dobry Androniku,
Przywołaj syna trzykroć walecznego,
Który prowadzi na Rzym dzielnych Gotów,
A wydaj bankiet w twym domu wspaniały.
Do uroczystej gdy siądziecie uczty,
Mą sprawą cesarz z swoją cesarzową,
I jej synami, w twych wrogów orszaku,
Przyjdą, uklękną u twych nóg w pokorze,
A ty nasycisz na nich gniewne serce.
Co na ten projekt powie mi Andronik?

(Wchodzi Markus).

Tytus.  Bracie mój Marku, spełń prośbę Tytusa.
Idź do twojego synowca Lucyusza,
W obozie Gotów łatwo go wynajdziesz.
Niech przyjdzie do mnie, a niech z sobą razem
Przywiedzie wybór gockich naczelników.
Niech armia jego, gdzie jest, obozuje,

Powiedz, że ucztę w mym domu wydaję
Cesarskiej parze, jego też zapraszam.
A dodaj, bracie, niech mi nie odmawia,
Jeśli starego ojca życie ceni.
Markus.  Śpieszę natychmiast twój rozkaz wykonać (wychodzi).
Tamora.  Ja także śpieszę, w moich sług orszaku
Zająć się sprawy twojej dokonaniem.
Tytus.  Nie, nie, Morderstwo i Gwałt zostaw przy mnie,
Albo mojego brata znów przywołam,
A zemstę tylko synowi zostawię.
Tamora  (na str.). Czy chcecie przy nim zostać, dzieci moje,
Gdy ja pospieszę donieść cesarzowi,
Jak nasz zabawny ułożyłam spisek?
Schlebiajcie wszystkim jego przywidzeniom,
Łudźcie go słowem do mego powrotu.
Tytus  (na str.). Znam ich, choć myślą, że jestem szalony,
I w zastawione przez nich złapię sidła
Tę psów piekielnych sforę z matką razem.
Demetr.  Idź, gdzie chcesz, pani, my tu zostaniemy.
Tamora.  Bądź zdrów, Tytusie! Pomsta teraz leci
Na nieprzyjaciół twych zastawiać sieci (wychodzi).
Tytus.  Wiem o tem, żegnaj mi więc, słodka Pomsto!
Chiron.  A od nas jakiej wymagasz usługi?
Tytus.  Bądźcie spokojni, mam dla was robotę.
Hej! Walentynie, Publiuszu, Kajuszu!

(Wchodzą: Publiusz i inni).

Publiusz.  Czego chcesz, panie?
Tytus.  Czy znacie tych ludzi?
Publiusz.  To cesarzowej, zda mi się, synowie.
Tytus.  Ach, mój Publiuszu, jak grubo się mylisz!
Morderstwo imię tego, Gwałt tamtego,
Dlatego zwiąż ich, mój dobry Publiuszu,
A wy mu w sprawie tej bądźcie pomocą.
Jak długo do tej wzdychałem godziny!
Przyszła nakoniec; więc zwiążcie ich silnie,
Kneblujcie gęby, jeśli zechcą krzyczeć.

(Wychodzi Tytus. Publiusz i inni chwytają Chirona i Demetryusza).

Chiron.  Precz! Cesarzowej jesteśmy synami.

Publiusz.  Dlatego pełnim, co nam nakazano.
Knebluj im gęby, skoro milczeć nie chcą.
A tylko baczność, by ich dobrze związać.

(Wchodzi Tytus Andronikus z nożem i Lawinia z miednicą).

Tytus.  Patrz, patrz, Lawinio, wrogi twe związane!
Zatknąć im gęby, niech nie mówią do mnie,
Lecz milcząc, strasznych słów moich słuchają.
Łotry nikczemne, oto czyste źródło,
Którego wody zmąciliście błotem;
To lato z waszą pomieszane zimą;
Zbójcy jej męża, za tę waszą zbrodnię
Dwóch jej niewinnych braci głowy spadły,
Jak moja ręka wam na pośmiewisko.
Jej ręce, język i niepokalaną
Czystość jej, droższą nad język i ręce,
Wyście jej, zdrajcy bez serca, wydarli.
Gdybym wam mówić pozwolił, nędzniki,
Wstydby wam bronił przebaczenia żebrać.
Słuchajcie teraz, jak was męczyć będę:
Mam jedną rękę gardła wam poderżnąć,
A w swych kikutach miednicę potrzyma
Lawinia, by w nią krew winnych spłynęła.
Matka tu wasza ma przyjść bankietować,
Pomstą się mieni, myśli, żem szalony;
Słuchajcie, łotry, kości wasze zmielę,
Krwią potem waszą mąkę tę zagniotę,
I dwa pasztety z dwóch głów waszych zlepię,
A matce waszej wszetecznej nakażę,
Żeby jak ziemia swój owoc połknęła.
Na tom ja święto zaprosił ją do mnie,
Tą ją potrawą bankiet mój przesyci;
Od Filomeli gorszy los mej córki,
Zemsta też moja niż Progny straszniejsza.
Zbliż się, Lawinio, przygotuj miednicę
Na krew z gardzieli łotrów tych płynącą;
Kości ich potem na drobny proch zmielę,
Tym szpetnym płynem mąkę tę zarobię,
I w tym pasztecie upiekę ich głowy.

Niech teraz każdy z was mi dopomoże
Przyrządzić bankiet, który w mej jest myśli,
Straszniejszy, krwawszy od Centaurów uczty.

(Podrzyna im gardła).

A teraz idę w kucharza się zmienić,
Na ich przybycie wszystko przygotować. (Wychodzą)

SCENA III.
Dom Tytusa. Pawilon.
(Wchodzą: Markus, Lucyusz z Gotami i Aaronem).

Lucyusz.  Skoro to wolą ojca mego, stryju,
Bym wszedł do Rzymu, wolę jego pełnię.
Got.  My twą fortunę bez wahania dzielim.
Lucyusz.  Tego murzyna, przeklętego dyabła,
Zamknij w bezpiecznem miejscu, dobry stryju,
Niech tam w łańcuchach i o głodzie czeka,
Aż go w obliczu cesarzowej stawim
Na świadka wszystkich czynów jej występnych.
A trzymaj silną przyjaciół zasadzkę,
Bo nic dobrego cesarz nam nie myśli.
Aaron.  Dyabeł mi jakiś klęcia podszeptuje
I nagli, żeby język mój wyplunął
Jad złości, serce moje wzdymającej.
Lucyusz.  Precz, psie nieludzki, podły niewolniku!
Pomóżcie łotra tego wyprowadzić,
Bo trąby orszak cesarski zwiastują. (Trąby).

(Przy odgłosie trąb wchodzą: Saturninus i Tamora z Trybunami i Orszakiem).

Saturn.  Jakto? Dwa słońca na naszem są niebie?
Lucyusz.  Słońcem się mienić na co ci się przyda?
Markus.  Panie, z synowcem mym zacznij układy,
Wszystko zagodzi spokojna rozmowa.
Przezorny Tytus przygotował ucztę
W uczciwej myśli: dla związku pokoju,
Zgody, miłości i dla szczęścia Rzymu.
Raczcie się zbliżyć i zasiąść.
Saturn.  Siadamy.

(Oboje. — Wchodzi Tytus przebrany za kucharza, stawia potrawę na stole; Lawinia zakwefiona, młody Lucyusz i inni).

Tytus.  Witam cię, panie, witam cię, królowo!
Ciebie, Lucyuszu, i was, dzielne Goty,
Witam was wszystkich! Choć biedna biesiada,
Na głód wystarczy; więc raczcie pożywać.
Saturn.  Czemu ten ubiór wziąłeś, Androniku?
Tytus.  Chciałem być pewny, że bankiet mój będzie
Godny cesarza i jego małżonki.
Saturn.  Wdzięczni ci za to jesteśmy, Tytusie.
Tytus.  Byłbyś nim, panie, gdybyś znał me serce.
Racz mi, cesarzu, trudność tę rozwiązać:
Czy dobrze zrobił Wirginiusz, gdy córkę
W zbytniej krewkości własną ręką zabił,
Kiedy gwałt czystość dziewiczą jej skalał?
Saturn.  Dobrze.
Tytus.  Cesarzu, dla jakich powodów?
Saturn.  Dziewka honoru nie powinna przeżyć,
By obecnością wciąż smutki odnawiać.
Tytus.  Powód to silny, potężny, stanowczy,
A dla mnie żywy przykład i zachęta,
Bym w równej doli równe spełnił dzieło.
Giń, giń, Lawinio, a hańba twa z tobą,
A z twoją hańbą ojca twego smutek! (Zabija ją).
Saturn.  Coś zrobił, ojcze srogi i wyrodny?
Tytus.  Tęm zabił, która zrobiła mnie ślepym
Przez łzy wylane nad jej nieszczęściami.
Jak Wirginiusza, los mój opłakany,
A tysiąc więcej, niż on, mam powodów
Dokonać czynu, którym teraz spełnił.
Saturn.  Gwałt jej honoru? Kto gwałtu był sprawcą?
Tytus.  Jedz, jedz łaskawie, dostojna ma pani.
Tamora.  Dlaczego własną córkę twą zabiłeś?
Tytus.  Nie ja, Demetryusz z Chironem ją zabił;
Po gwałcie oni język jej ucięli,
Oni to, oni, jej krzywd są sprawcami.
Saturn.  Natychmiast stawcie ich obu przede mną!
Tytus.  Już w tym pasztecie stoją upieczeni,

Który ich matce smakował, jak widzę,
Gdy jadła mięso, które wykarmiła.
To prawda, prawda, świadkiem nóż mój ostry.

(Zabija Tamorę).

Saturn.  Giń, wściekły zbójco, za ten czyn przeklęty

(Zabija Tytusa).

Lucyusz.  Możeż syn patrzeć na krew swego ojca?
Krew za krew, miarę równą płacę miarą.

(Zabija Saturnina. — Lud rozbiega się w przestrachu).

Markus.  Od trwogi blade, smutne Rzymu dzieci,
Nieprzewidzianą rozegnane burzą,
Jak stado ptaków wichru powiewami,
Słuchajcie, ja was nauczę, jak znowu
W snop jeden związać kłosy rozproszone,
Z rozdartych członków jedno zlepić ciało,
By Rzym swą własną nie został ruiną,
By ten, któremu hołdują królestwa,
Jakby wyrzutek rozpaczą miotany,
Sam przeciw sobie nie podniósł prawicy.
Lecz jeśli siwe te włosy, te marszczki,
Poważne świadki doświadczenia wieku,
Waszej nie mogą zjednać mi baczności,
(Do Lucyusza). Przemów ty do nich, Rzymu przyjacielu,
I mów, jak niegdyś przodek nasz Eneasz
Uszom zbolałej miłością Dydony
Bolesne dzieje w słowach uroczystych
Prawił o strasznych nocy tej płomieniach,
W której Grek chytry zdradą podszedł Troję,
Jaki nam Synon uszy zaczarował,
I kto fatalną wprowadził machinę,
Co pierś zakrwawia Rzymu, naszej Troi.
Serce me nie jest z kamienia ni stali,
I gdy o naszych mówić chcę goryczach,
W łez moich morzu toną moje słowa,
I milknę właśnie w chwili, w której miałem
Obudzić w waszych sercach miłosierdzie.
Niech wódz ten mówi, niech na jego słowa
Serca wam biją i łzy wasze płyną.

Lucyusz.  Wiedzcie więc, moi szlachetni słuchacze,
Że krwawą ręką Chiron i Demetryusz
Zamordowali cesarskiego brata;
Oni mej siostry są gwałcicielami;
Braci mych głowy za ich zbrodnię spadły,
Łzy mego ojca były pogardzone,
I wierna była odcięta mu ręka,
Którą tak długo walczył w sprawie Rzymu;
Ja sam nakoniec srogom był wygnany,
Płacząc ojczyste opuściłem mury.
Poszedłem żebrać u wrogów litości;
Oni gniew stary w mych łzach utopili,
Jak przyjaciela do serc przycisnęli;
Wiedzcie też o tem, że ja, ja wygnaniec,
Ja Rzymu wielkość krwią mą okupiłem,
Gotowy własne ofiarować piersi
Mieczom od łona Rzymu odwróconym.
Wiecie, żem nigdy samochwalcą nie był,
Niech świadki moje nieme, moje szramy,
Słów moich wiernej dowiodą wam prawdy,
Ale przebaczcie, że się zapominam,
Że sam się chwalę: kto przyjaciół nie ma,
Musi sam własne rozgłaszać zasługi.
Markus.  Ma kolej teraz: Widzicie to dziecię?
Dziecię to na świat wydała Tamora,
A ojcem jego bezbożny jest murzyn,
Główny tych wszystkich podżegacz boleści.
Jeszcze w Tytusa domu podlec żyje,
Aby przed śmiercią słów tych stwierdził prawdę.
A teraz sądźcie, czy miał Tytus powód
Mścić się za krzywdy i ludzką cierpliwość
I wszelkie ludzkie siły przechodzące.
Obywatele, wiecie teraz prawdę,
Sądźcie nas: jeśli czyn nasz jest występkiem,
Z miejsca, na którem widzicie nas teraz,
My, biedne resztki domu Androników,
Dłoń w dłoni, rzucim się z tej wysokości
Głowy na twardych potrzaskać kamieniach,

I tak naszego rodu dzieje skończyć.
Mówcie, Rzymianie; jedno wasze słowo
Znajdzie w nas obu ofiarę gotową.
Emiliusz.  Dostojny mężu, zejdź, łagodną ręką
Poprowadź z sobą naszego cesarza,
Bo wiemy dobrze, że ludu jest wolą
Naszym cesarzem ogłosić Lucyusza.
Wszyscy.  Niech żyje Tytus, pan i cesarz Rzymu!
Markus  (do Sług). Idźcie do domu żałoby Tytusa
I niewiernego przywiedźcie murzyna,
By śmiercią straszną, na jaką skazany,
Grzeszne swe życie, jak zasłużył, skończył.

(Wychodzą Słudzy).

Wszyscy.  Niech żyje Lucyusz, łaskawy pan Rzymu!
Lucyusz.  Dzięki, Rzymianie! Bodaj moje rządy
Mogły pocieszyć Rzym po tylu klęskach!
Ale wytchnienia wprzód dajcie mi chwilę;
Natura ciężką wkłada mi powinność.
Ustąpcie! Stryju, zbliż się, aby razem
Łzy świątobliwe nad tym wylać trupem.
(Całuje Tytusa). Na zimne usta przyjm ten pocałunek,
Te krople smutku na twarz twą skrwawioną,
Ostatni, szczery hołd twojego syna!
Markus.  Łzę za łzę brat twój i za pocałunek
Na twoje usta pocałunek składa;
Choćbym był dłużny liczbę nieskończoną,
I takbym pragnął wszystkie ci zapłacić.
Lucyusz.  Zbliż się, mój synu, i naucz się od nas
W łzach się rozpływać. Dziadek twój cię kochał,
Kołysał nieraz na swoich kolanach,
I do snu śpiewał na swoich ci piersiach,
Dzieje ci nieraz opowiadał dziwne,
Które rozkoszą twych lat były młodych;
A więc jak wdzięczne, kochające dziecię,
Z małego źródła wysącz kilka kropli,
Tak chce natura: zawsze przyjaciele
Powinni dzielić smutki i wesele.
Ponieś go razem z nami do grobowca

I tam ostatnie daj mu pożegnanie.
Chłopiec.  O, dziadziu, dziadziu, jakże z duszy pragnę,
Abym ja umarł, a ty znowu ożył!
O, Boże! łzy mi zabraniają mówić,
Łzy mnie uduszą, bylem otwarł usta.

(Wchodzą Stróże z Aaronem).

Emiliusz.  Przestańcie płakać, smutni Andronicy!
Wydajcie wyrok przeciw nędznikowi,
Który był twórcą tych wszystkich wypadków.
Lucyusz.  Po pierś go wkopcie; pożerany głodem
Niechaj szaleje, próżno o chleb woła,
Bo kto litosną poniesie mu rękę.
Ten losu jego będzie towarzyszem.
Oto nasz wyrok; spełnić go natychmiast.
Aaron.  Czemuż szaleństwo i wściekłość są nieme!
Nie jestem dzieckiem, bym podłą chciał prośbą
Za dokonane czyny żal objawiać;
Tysiącbym więcej popełnił okrucieństw,
Gdybym miał siły odpowiednie woli.
Jeślim się w ciągu mojego żywota
Jednego czynu dobrego dopuścił,
Żałuję tego z całej teraz duszy.
Lucyusz.  Dłoń przyjacielska niechaj w przodków grobie
Zwłoki cesarza uczciwie pochowa,
Jak my w rodzinnym zamkniemy pomniku
Resztki naszego ojca i Lawinii.
Lecz tygrysicy tej wściekłej trupowi
Żałobny orszak niech nie towarzyszy,
Niech dzwon pogrzebny nad nią nie zapłacze;
Ptastwu i zwierzom na pastwę ją rzućcie;
Jak dzikie zwierzę, bez litości żyła,
Niech też po śmierci nie znajdzie litości.
Murzyn Aaron, naszych klęsk początek,
Niech głodem ginie wedle słów wyroku.
Obmyślim potem prawa, by ich siła
Podobne klęski uniemożebniła. (Wychodzą).








  1. Przypis własny Wikiźródeł Tragedia hiszpańska (The Spanish Tragedy, or Hieronimo is Mad Again) Thomasa Kyda.
  2. Hekuba pomściła śmierć swojego syna Polidora, zamordowanego przez Polimnestra króla Tracyi, zabijając własną ręką mordercę.
  3. Słowa Solona do Krezusa, że nikt przed śmiercią szczęśliwym nazwać się nie może.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.