Trzy godziny małżeństwa/Część pierwsza/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Prezydent policji, radca dworu Windholz otwarł porywczo drzwi wiodące do pokoju, w którym siedzieli radca Bodenbach i komisarz Dr. Leidlich, podszedł do Bodenbacha podając mu obie ręce.
— Panie doktorze! Dokonałeś pan dzieła wprost po mistrzowsku! Gratuluję z całego serca! Zyskamy i pan zyskasz sławę i uznanie. Osłupiałem poprostu, otrzymawszy wczoraj wiadomość, żeś pan schwytał łotrzyka w Gracu. Mamy go teraz szczęśliwie we Wiedniu. Ale opowiedzże pan, jak to poszło.
Theo Bodenbach, siedzący jeszcze w ubraniu podróżnem, ze śladami kurzu kolejowego na twarzy i rękach, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Panie prezydencie! — odparł. — Nic, prócz instynktu i pewnej logiki… A więc proszę… Przedwczoraj wieczór zameldowała dyrekcja poczt, że listonosz Alojzy Hummer, który tegoż dnia miał przy sobie kwoty ponad dziesięć miljonów, a wśród nich list pieniężny z 50,000 lirami, nie wrócił do urzędu. Zebrałem adresy osób, które miał obejść i zacząłem poszukiwanie. Trwało to bardzo krótko. Pod drugim już adresem odnalazłem widownię morderstwa. Jak pan wiesz, panie prezydencie, listonosz został zastrzelony w mieszkaniu rzekomego Matteo Barugia, przy Werdertorgasse.
Śledztwo dało obraz całkiem jasny. Ten Matteo Barugio wynajął przed dwoma miesiącami pokój przy Werdertorgasse, który stanowił jego mieszkanie i biuro zarazem. Otrzymywał często listy pieniężne z małemi kwotami. Nie miałem wątpliwości, że sam sobie wysyłał pieniądze, by się poznać z danym listonoszem. Istotnie, gdy Hummer odbierał przedwczoraj rano, w sali ekspedycyjnej urzędu pocztowego przy Werdertorgasse przekazy i listy pieniężne, wykrzyknął z radością:
— Doskonale! Znowu coś dla pana Barugio! Zawsze traktuje mnie cygarem i wódeczką.
— Było to dla mnie sprawa całkiem przejrzysta, umożliwiona przez niesumienność dyrekcji poczt, która wysyła listonoszy samych i całkiem bezbronnych, ze znacznemi nieraz kwotami.
Różne farby, komplety czcionek i papiery, znalezione w mieszkaniu przekonały mnie, że Barugio fałszował dowody, paszporty i inne dokumenty. Nie zwał się też zapewne Barugio, chociaż nie miałem wątpliwości, że był Włochem.
Tejże jeszcze nocy zwołałem listonoszy rejonu i stwierdziłem, że Barugio otrzymywał wprawdzie listy pieniężne, ale nigdy korespondencji prywatnej. Przeto listy adresowane były poste restante. Ale, do którego urzędu? Czy na Werdertorgasse? Nieprawdopodobieństwo, by człowiek ten miał być tak nieostrożnym. A więc do publicznego urzędu głównego. Rysopisy, które mi tam dano różniły się znacznie ze sobą. Jedno tylko powtarzano stale, że był to młodzieniec wybitnie przystojny, o wydatnych wargach i wesołych, szelmowskich oczach. Jak wiadomo, w urzędzie głównym pracują przy okienkach same kobiety. O ósmej rano zawezwałem wszystkie, mogące wchodzić w rachunek i w pięć minut później wiedziałem już, że nadzwyczaj przystojny, młody Włoch o figlarnych, wesołych oczach i ciemno różowych ustach odbiera listy dwa, lub trzy razy w tygodniu, pod szyfrą „Bella Venezia“. W ciągu dalszych dziesięciu minut wręczono mi list, który nadszedł dnia ubiegłego.
Otwarłszy go, doznałem wielkiego rozczarowania. Pisała dziewczyna, zwąca kochanka najczulszemi wyrażeniami, jak to bywa zawsze u zakochanych. Dopiero w przypisku zawiadamiała, że znaczy mu chustki do nosa litrą M, oblewając robotę łzami tęsknoty. Tedy imię Matteo mogło odpowiadać rzeczywistości. List ten podpisany był imieniem: Marietta, a na odwrocie koperty wyczytałem, że oddawczyni nazywa się Marietta Duria.
Cóż miałem czynić! Morderca wyprzedził mnie znacznie. Prawdopodobnie wyjechał wieczór pociągiem osobowym, by się krętą drogą dostać do Włoch. Był napewne przebrany, posiadał doskonałe dokumenty.
Stracony byłby dla nas przekroczywszy italską granicę. Trzymałem się poglądu, że ponieważ nie może wejść w porozumienie z naszą policją graniczną nie pojedzie wprost, ale stacja po stacji, a przestrzeń ostatnią przebędzie pieszo ścieżkami przemytników. Był przeto jeszcze prawdopodobnie na austrjackiem terytorjum. Trzeba go było wyprzedzić, a mogło to nastąpić jedynie zapomocą aeroplanu. W ciągu godziny przysposobiono mi w Aspern samolot, a wczoraj popołudniu znalazłem się na prawdopodobnej drodze. Wystarałem się lokomotywę i ruszyłem ku północy, w stronę Wiednia. Wysiadając na każdej stacji, wmieszany w tłum próbowałem pewnego tricku, który mi się w końcu powiódł w Gracu. Pełno tam było ludzi czekających pociągu, który szedł w stronę południową. W chwili, kiedy ten pociąg wjechał, a wszyscy cisnęli się na peronie, jąłem krzyczeć na całe gardło:
— Marietta Duria! Marietta Duria!
Jakiś młody człowiek z kozią bródką, w cwikierze, który stał już jedną stopą na stopniu wagonu, obrócił się w moją stronę. Kazałem go natychmiast aresztować, czem był tak przestraszony, że pozwolił sobie bez oporu zdjąć kozią bródkę, czego sam dokonałem.
Prezydent śmiał się do rozpuku, podczas gdy Dr. Leidlich zanurzył twarz w jakimś akcie.
Bodenbach rzekł nader poważnie:
— Żal mi, bardzo mi żal tego młodzika! Jechałem z nim razem w osobnym półoddziale, zaś Matteo Berante, gdyż takie ma prawdziwe nazwisko, płakał, jak małe dziecko. Nie ubolewał tak bardzo nad życiem własnem, ile opłakiwał los Marietty, dla której zrabował tyle pieniędzy, chcąc otoczyć kochankę wszelakiem dobrem świata. W nim także, jak w każdym niemal człowieku tkwi anioł, obok djabła i gdybym go nie pochwycił dokonałby może spokojnie życia, jako czuły mąż, ojciec i człowiek bez zarzutu, uczciwy.
Prezydent pogroził ostrzegawczo palcem.
— Drogi doktorze! — powiedział. — Jesteś pan genjuszem kryminalistyki i zrobisz świetną karjerę, o ile panu nie wypłata figla sentymentalizm pański. Wierzaj mi pan, możesz pan być czem chcesz, głupim, czy mądrym, genjalnym, czy niedołężnym, okrutnym, czy humanitarnym, byle tylko nie sentymentalnym. Inaczej, prędzej, lub później popadniesz pan w konflikt z naszym zawodowem sumieniem i stanowiskiem, tak że drogi wyjścia nie będzie.
Bodenbach, nie lubiący kazań admonicyjnych, odparł twardym tonem.
— W tym jednak przypadku, mój niezaprzeczalny sentymentalizm nie przeszkodził mi przywieźć Mattea do Wiednia, a to jest, sądzę, rzecz główna.
— Tak, tak! — przyznał żywo prezydent. — Zaraz podyktuję komunikat do dzienników, gdzie zasługi policji, a w pierwszym rzędzie pańskie, zostaną postawione we właściwem świetle.
Gdy prezydent opuścił pokój, a Bodenbach mył ręce i twarz w miednicy wpuszczonej w ścianę, podniósł Leidlich głowę do aktów i rzekł głosem twardym, zgrzytliwym:
— Stary ma dużo racji, Theo! Właściwie ty nie nadajesz się na urzędnika policji! Uważam naprzykład za pewien sentymentalizm, że nie bierzesz za kołnierz takiego pana Ernö Szalaya.
Bodenbach, zdumiony wielce zwrócił się do kolegi.
— Jakto? — spytał. — Cóż takiego zawinił ten człowiek?
— Ach! Jako szef urzędu walki z lichwą wiesz dobrze, że Szalay jest największym z pośród szachrajów walutowych. Prawdopodobnie ukrywa mnóstwo miljonów w obcej walucie, miast umieścić je w obrocie bankowym. Czemuż nie weźmiesz się do niego?
Bodenbach patrzył przed siebie w zadumie, podczas gdy ręczną piłką czyścił paznokcie.
— Hm… — mruknął po chwili — możnaby spróbować. Ale niema to wielkiego celu. Po pierwsze łotrzyk tego rodzaju, gdy wzrośnie na siłach, jest już zazwyczaj niedosiężny, a powtóre trudna to rzecz właśnie z Szalayem, który ma ciągłe konszachty z rządem, potrzebującym przysług jego, tak, że niewątpliwie znajdzie ochronę. Ponadto mylisz się bardzo, sądząc, że trzyma miljony zagraniczne u siebie w tresorze. One spoczywają w głębokim spokoju i bezpieczeństwie w depozytach Amsterdamu, Kopenhagi, czy Sztokholmie. Niewątpliwie rozporządza dla celów wysyłki kilkoma miljonami gotówki, ale nie trzyma tego nigdy długo, w dodatku nie rozumiem zgoła co ma do czynienia mój sentymentalizm z owym Ernö Szalayem?
Zjadliwy uśmiech wykrzywił serowato żółtą, piegowatą, wypłowiałą twarz Leidlicha, tak, że widać było białawe dziąsła i szkaradne, czarne zęby.
— Przypuśćmy, co rzecz zrozumiała, nie chcesz robić przykrości pięknej Elżbiecie Lehndorff Seilern.
Bodenbach odparł twardo i chłodno:
— A cóż, jeśli wolno spytać, ma do czynienia panna Lehndorff z Szalayem?
— Jakto? Wróble na dachu śpiewają o tem, że Szalay poślubi dziewczynę. Nie wielka sztuka… jego miljardy i jej piękna buzia muszą się spotkać niewątpliwie.
Bodenbach zapanował nad sobą.
— Nic nie wiem o takim związku! — powiedział. — A i to nic nie przeszkodziłoby mi uczynić co należy. Pozatem szanuję bardzo tę damę i proszę cię, byś o niej nie mówił tym tonem.
— No, no! — szydził Leidlich. — Nie czcijmy świętych figur, proszę cię drogi przyjacielu. Znam pannę Elżbietę znacznie dłużej niż ty. Będąc jeszcze w Koloszwarze w służbie rządu krajowego, uczęszczałem do domu generała Lehndorffa, który był tam komendantem korpusu. Elżbietka, młode zgoła stworzonko około lat siedemnastu, zawracała głowy wszystkim mężczyznom. Powiadam ci, kokietka wyrafinowana!
Bodenbach, bliski wybuchu, pohamował się jednak wysiłkiem woli. Pocóż miał rozmawiać o Elżbiecie w tym mętnym osobnikiem? Poco profanować świętość? Wszakże nie sposób było go nawrócić, ani przekonać. Zaliczał się do ludzi, w których wdzięk taki budzi jeno zawiść, a całą pociechę stanowiło opluwanie tego, co im było niedostępne. W każdym jednak razie sprawa stała tak, że publicznie łączono Elżbietę z Szalayem.
Bodenbach nie doceniał motywów Leidlicha, rzucającego te zawistne uwagi. W tym nikłym, nędznym człowieczku o zapadłej klatce piersiowej i wysokich ramionach płonęła niewygasła nienawiść dla współtowarzystwa, a jednocześnie namiętna miłość ku Elżbiecie.
Leidlich był rówieśnikiem Bodenbacha i razem przebyli szkołę powszechną, potem zaś gimnazjum. Ojciec Leidlicha był bogatym kupcem, ojciec Bodenbacha, jego, licho płatnym buchalterem. W szkole nosił się Otto Leidlich jak dziecko patrycjuszowskie, ubranie Thea Bodenbacha było wielokrotnie łatane. Ale Theo zaliczał się do najpiękniejszych i najsilniejszych uczniów klasy, a Leidlich do najbrzydszych i najsłabszych. Leidlich opanowany już w gimnazjum płomienną pychą, ślęczał nad książkami, korzył wobec profesorów, łasił im się i denuncjował kolegów. Ale z trudem tylko przechodził z klasy do klasy. Bodenbach pracował mało, brał udział w każdym zuchwałym figlu, nieustannie popadał w konflikt z żelaznemi prawami szkoły, a mimo to był stale pierwszym uczniem. Obaj mieszali w jednym domu… Leidlich od frontu, na pierwszem, a Bodenbach od tyłu, na czwartem piętrze. Toteż wytworzyło się pomiędzy nimi coś w rodzaju przyjaźni, w której Bodenbach był stroną czynną. Pomagał pozbawionemu zdolności Ottonowi w zadaniach domowych i obronił go przed napaściami kolegów, chętnie rzucających się do łatwej bójki ze słabym, mizernym chłopcem. Nieraz musiał Theo toczyć walkę z pięciu naraz uczniami, by osłonić Ottona przez razami. W miarę jak Leidlich odczuwał duchową i fizyczną przewagę towarzysza, doznawał coraz większej nienawiści dla niego.
Obaj postanowili wstąpić na wydział prawa i znowu drogi ich życia, zewnętrznie biorąc, biegły równolegle. Erotyka jęła odgrywać wielką rolę w młodzieńcach. Leidlich musiał szukać miłości w błocie ulicy, podczas gdy serca wszystkich dziewcząt kłoniły się do pięknego, smukłego Thea, o energicznych, wyrazistych rysach twarzy i wymownem spojrzeniu.
Zdali obaj doktorat, Otto z ogromnym wysiłkiem, zaś Theo bez żadnego trudu i to maxima cum laude. Potem rozeszli się. Niezwykła bystrość rozumu i logiczność Thea popchnęła go do wstąpienia w służbę policji okrytej poniekąd zawsze nimbem romantyki. Leidlich został urzędnikiem państwowym.
Theo robił karjerę, prześcignął swych poprzedników, cieszył się powodzeniem w każdym kierunku, zaś Leidlich tkwił w swej klasie rangi i tonąc wśród innych szaraczków wiódł leniwy, bezwartościowy żywot małego biurokraty.
Z wybuchem wojny, wstąpił Bodenbach do wojska jako oficer rezerwy. Kilka czynów odwagi na froncie, zwróciło nań uwagę, tak że został mianowany kapitanem. Leidlicha nie wzięto z powodu ogólnej słabości organizmu. Został w Koloszwarze, gdzie jeszcze przed wojną pracował jako urzędnik konceptowy w rządzie krajowym.
W Koloszwarze bywał Leidlich w domu ówczesnego komendanta korpusu generał-majora Lehndorff-Seilerna i zakochał się do szaleństwa w pięknej, wyrastającej na kobietę córce jego. Całemi godzinami patrolował przed domem, chodząc tam i z powrotem, w nikłej nadziei ujrzenia bodaj cienia uwielbionej. Żarła go zazdrość, gdy widział, że Elżbieta daje pierwszeństwo młodym oficerom i urzędnikom, raz nawet zemdlał, kiedy w czasie gry w fanty piękny, młody chorąży ucałował dziewczynę w usta, jemu zaś poprzednio podała tylko czoło.
W czasie samotnych wędrówek marzył Leidlich o zdobyciu Elżbiety zapomocą środków niezwykłych zgoła. Fantazjował o porwaniu, rabunku, zgwałceniu, a nawet przez czas pewien nosił stale przy sobie wyostrzony nóż-puginał, chcąc zamordować Elżbietę, a potem siebie, na wypadek gdyby się nadarzyła sposobność zostania sam na sam z umiłowaną.
W rzeczywistości jednak był zbyt tchórzliwy, by sobie zadrasnąć choćby palec, a Elżbieta unikała pilnie takiego tête a tête z bladym młodzieńcem, o zaropiałych oczach, kryjąc z trudem wstręt swój.
Wojna dobiegła końca. Generał-zbrojomistrz Lehndorff obrał po upadku monarchji Wiedeń za miejsce pobytu, a Leidlich poruszył wszystkie stosunki, by zostać przeniesiony do stolicy. Powiodło mu się to przy pomocy Bodenbacha i został zrazu urzędnikiem konceptowym, potem zaś komisarzem w prezydjum policji, gdzie biuro sąsiednie zajmował obecny jego przełożony, a dawny kolega szkolny. Pieniąc się z wściekłości i bezsilnej nienawiści doszedł Leidlich niebawem, że Bodenbach jest stałym gościem i zażyłym przyjacielem domu generała, że traktuje Elżbietę poufale, a ona zwie go także po imieniu.
Daremnie wysilał się Leidlich, by wznowić bywanie u Lehndorffów we Wiedniu. Pewnej niedzieli złożył swój bilet wizytowy i nie został przyjęty. Czekał na zaproszenie. Ale Elżbieta, mająca głos decydujący w sprawach towarzyskich nie miała zupełnie zamiaru wznawiać we Wiedniu znajomości ze wstrętnym dla niej człowiekiem. To też nie otrzymywał zaproszenia, a dom rodzinny umiłowanej był dlań zamknięty.
Leidlich nie rozmawiał nigdy z Bodenbachem o nieudałych próbach zbliżenia się do Elżbiety, poprzestając na myszkowaniu w pobliżu Lehndorffów, zasięganiu wiadomości u starego lokaja Edwarda, którego znał w Koloszwaru, a także węszeniu i szpiegowaniu u garderobianej. Często chodził za Elżbietą w znacznej odległości i to całemi godzinami, podczas gdy załatwiała sprawunki, albo wczesnym rankiem przechadzała się po Praterze.
Leidlich znał dobrze stosunki majątkowe Lehndorffów. Wiedział, że ubożeją szybko i radował się tem. Ojciec jego zmarł niedawno, pozostawiając mu miljony. Coprawda, były to miljony nędznych koron, ale fantazja Leidlicha malowała mu możliwość zdobycia Elżbiety. Gdy potem zjawił się Szalay, doznał uczuć sprzecznych zgoła. Nie mógł konkurować z jego miljardami, ale wobec nich był Bodenbach równie bezsilny. Szalay poślubi prawdopodobnie Elżbietę. Będzie dlań stracona, ale jednocześnie stracona dla aroganckiego, biednego urzędniczyny Bodenbacha, który nie posiadał nic, prócz miłej powierzchowności. Dzisiaj rzucił pierwszą strzałę przeciw koledze i radością napełniło go, że trafił celnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.