Trzy godziny małżeństwa/Część pierwsza/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Theo Bodenbach znał i kochał Elżbietę od dawna. Po rocznej służbie frontowej, zakończonej przestrzałem płuc, świetny urzędnik policji, jako kapitan, kierownik biura przeciwszpiegowskiego stykał się często służbowo z Lehndorffem, poznał Elżbietę i od pierwszego wejrzenia pokochał namiętnie.
Wiedział, że ma dlań żywą sympatję, ale nie był pewny, że go kocha. Jak długo trwała wojna, posiadał uzasadnioną nadzieję starania się o rękę Elżbiety. Miał za sobą i przed sobą świetną karjerę. Będąc jeszcze młodym urzędniczkiem wzbudził, przez pełne sensacji, pomyślne polowanie na międzynarodowego bandytę, uwagę całego świata na siebie. Potem kierując się nieustannie bystrością umysłu i wspierany przez szczęście zajmował stale sobą publiczność stolicy.
Doszedłszy do trzydziestu pięciu lat życia został radcą policji i kierował sprawami bezpieczeństwa publicznego, oraz urzędem walki z lichwą. Ale Elżbieta stała mu się niedosiężna. Mógł poślubić córkę aktywnego generała, posiadającego obfite dochody, nie mógł atoli zostać zięciem nędzarza skwitowanego. Pensja starczyłaby ostatecznie na życie skromne zamknięte w sobie, wraz z żoną. Czyż mógł jednak wprowadzić Elżbietę w sferę życia urzędników austrjackich do dwu pokoików, bez żadnego luksusu? Nie! Theo Bodenbach był estetą, cenił wielce kobiety, przepojony starą kulturą i nawskróś szlachetny, nie mógł żadną miarą oddawać się mrzonkom tego rodzaju.
Czuł od całych już tygodni, że wszystko wokoło Elżbiety zbliża się do przełomu. Koszty gospodarstwa domowego Lehndorffów wzrastały w szalonem tempie. Coraz to prędzej po sobie następowały sprzedaże dzieł sztuki, z dnia na dzień mniej solidne i pewne siebie było postępowanie starego generała, a przeciwnie wzrastało zuchwalstwo nowoczesnego dinosaura, Ernö Szalaya.
On zaś, Theo Bodenbach, musiał niemy i potulny patrzyć na ową potworną grę satyra, która musiała się zakończyć tem, że szachraj chwyci wstrętnemi mackami i uprowadzi to piękno kobiecości w pełnym rozkwicie będące.
A Elżbieta? Czuła, że grunt chwieje się nod nią. Przepajał ją wstręt do życia oszukańczego ponad stan, jakie wiodła, niewysłowiony strach przed przyszłością, litość dla bezbronnych rodziców i groza z powodu przedwczesnych wybryków Ellen, o których jej donoszono. Kiedy czasem zamknęła oczy, jawił się jej ojciec chodzący ulicami w obszarpanej odzieży, sama drżała z zimna, wraz z rozżaloną matką w pustem mieszkaniu, a Ellen umalowana, w otoczeniu ludzi z pod ciemnej gwiazdy i flaszek szampana pokazywała nogi w nocnych lokalach.
Te, doprowadzające ją do rozpaczy wizje skłaniały, by wyjść niezbędnie za Ernö Szalaya. Nikły one w chwili, gdy mlaskający pożądliwie Szalay jawił się obok, budząc dreszcz odrazy, lub gdy Bodenbach siedząc przy niej prawił miękkim, serdecznym głosem mądre maksymy życia, tak, że radaby była całować jego czerwone, chude palce.
Szalay poprosił, by Elżbieta zagrała na fortepianie.
Potrząsnęła gwałtownie głową.
— Cóż po tem? — rzekła. — Pan nie jesteś muzykalny i nieznasz się na muzyce.
— Miałem na myśli tylko coś całkiem lekkiego. Kuplet operetki Falla, lub inną rzecz w tym guście. N. p. „Znam na Wiedeniu hotelik mały“…
Nie odpowiadając, wzruszywszy ramionami podeszła do Bodenbacha, który stał samotny w niszy.
Szalay zaśmiał się bełkotliwie, myśląc: — Będziesz ty jeszcze słodką turkaweczką!
Ellen, Truda i Dr. Beisser zbliżyli się do stojących w niszy. Trudą wstrząsał śmiech nieposkromiony, a Ellen rzekła żałośnie.
— Słuchaj! Dr. Beisser opowiedział właśnie dowcip, którego w pełni nie rozumiem. Wytłumacz mi to.
Opowiedziała dykteryjkę stojącą tuż na granicy pornografji, bez obsłonek. Elżbietę zalała krew, a Bodenbach zmierzył Beissera od stóp do głowy. Potem rzekł dobitnie.
— Pewny jestem, że panna Truda także nie zrozumiała dowcipu, a tylko udaje. Nie mogę sobie wyobrazić, by dziewczyna szesnastoletnia była w stanie śmiać się ze świństwa tego rodzaju.
Było to dość wyraźne. Obrażony Beisser wysunął dolną szczękę, a Truda rzekła.
— Drogi radco, żyjesz pan w minionej epoce!
Ellen odciągnęła ją na bok, by zyskać wyjaśnienie tego, czego nie zrozumiała.
Oni zostali znowu sami i trwali w milczeniu. W atmosferze salonu, napełnionego teraz dymem papierosów, czuli, że myśli mają jednakie.
Wszystko tu zwało się Ernö Szalay. Ten Dr. Beisser, ta osławiona potwornie rozwódka Melitta Kraus, Edyta Zwerenz, której mąż nieustannie wyszachrowywał olbrzymi majątek gdzieś na Bałkanach, ten p. Adolf Reich… wszyscy byli jego znajomymi. Papierosy, które palono sprowadzał z Szwajcarji, likiery z Holandji. Pełnił powietrze, władał rozmową, był tutaj królem i matadorem.
Po chwili, rzekł Bodenbach:
— Nie do zniesienia!
— Nie wytrzymam dłużej! — odparła Elżbieta.
Spojrzawszy na siebie, uśmiechnęli się z powodu tej, zadziwiającej wspólnoty uczuć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.