Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część druga/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Na stole, w wazonie stał bukiet róż świeżych, róż majowych, które Kamila, młodsza siostra, zerała w ogrodzie. Dokoła stołu, zajęli miejsce: ojciec, matka, brat Diego, Albert, narzeczony Kamili, zaproszony tego dnia i starsza siostra Krystyna z mężem swoim i dzieckiem, blondynkiem o śnieżnej cerze, wątłym jak lilijka, co się rozchyla.
Jerzy siedział między ojcem a matką.
Mąż Krystyny don Bartolomeo Celaia, baron Palleaurea, mówił o intrygach municypalnych w sposób gwałtowny. Był to mężczyzna lat bez mała piędziesięciu, suchy, z łysiną na wierzchołku głowy podobną do tonsury, z twarzą starannie wygoloną. Szorstkość pyszałkowata jego giestów i manier stanowiła dziwaczny kontrast z jego powierzchownością iście księżą.
Słuchając tego co mówił i obserwując jego postać, Jerzy myślał:
„Czy też Krystyna może być szczęśliwą z tym człowiekiem? czy może go kochać? Krystyna, ta ujmująca, miła istota, tak uczuciowa i smętna, ona, którą widziałem tylokrotnie płaczącą pod wpływem rozrzewnienia, Krystyna związaną jest na życie z tym człowiekiem bez serca, nieomal starcem, zgorzkniałym i zajętym głupiemi waśniami prowincyonalnej polityki! I nie ma nawet pociechy w macierzyństwie; może tylko drżeć i dręczyć się bezustanną trwogą o swoje dziecko, to dziecko chorobliwe, bezkrwiste, wiecznie zadumane. Biedna kobieta!J
Spojrzał na siostrę z serdeczną litością. Krystyna uśmiechnęła się do niego z po za bukietu róż, przechyliwszy nieco na lewo głowę, ruchem pełnym gracyi, który jej był właściwym.
Widząc Diega obok niej, pomyślał: „Czy uwierzyłby kto, że oni oboje z tego samego wyszli rodu? Krystyna w znacznej części odziedziczyła wdzięk po matce; ma oczy matki naszej a zwłaszcza ma jej układ, jej ruchy. Ale Diego!“ Przypatrywał się bratu z tym instynktownym wstrętem, jakiego doznaje każdy wobec istoty wręcz przeciwnej sobie, całkowicie różnej, krańcowo innej. Diego jadł z żarłocznością, nie podnosząc nigdy głowy od swego talerza, pogrążony najzupełniej w tem zajęciu. Nie miał jeszcze lat dwudziestu, ale był przysadkowaty, ociężały poczynającą się już tuszą, z twarzą czerwoną. Oczy małe i szarawe pod nizkiem czołem, nie odsłaniały najmniejszej nawet iskierki ducha; puszek płowy pokrywał mu policzki i silnie rozwinięte szczęki, okalał cieniem wypukłe i zmysłowe wargi, takiż sam puszek widocznym był na rękach o paznokciach źle utrzymanych, które okazywały zupełną wzgardę wszelkiej staranności.
Jerzy myślał: „Czy ja mogę go kochać? Na to nawet, by zwrócić się do niego z jakiemś nic nieznaczącem słowem, na to, by go powitać prostem: dzień dobry, potrzeba mi już pokonywać wstręt niemal fizyczny. On zaś ilekroć do mnie mówi, nigdy jego oczy nie patrzą w moje; a jeśli przypadek zdarzy, że się spotkają z sobą nasze spojrzenia, odwraca się natychmiast z dziwnym pospiechem. Wobec mnie, niemal bezustannie się rumieni, bez wszelkiej przyczyny. Jakże ciekawem byłoby dla mnie poznać, jakie ja w nim budzę uczucia! Nie ma wątpienia, że musi mnie nienawidzieć“.
Nagłym przeskokiem, uwaga jego zwróciła się na ojca, na człowieka, którego Diego istotnym był dziedzicem.
Opasły, krwisty, silny, był uosobieniem w każdym rysie niespożytej żywotności cielesnej. Szczęki jego bardzo grube, usta obwisłe, wyniosłe o hałaśliwym oddechu, oczy mętne, cokolwiek zezowate, nos wielki o ruchomych nozdrzach, pocentkowany piegami, wszystkie rysy twarzy nosiły cechę gwałtowności i surowości zarazem. Każdy gest jego, każda poza, wydawały się wysiłkiem, jak gdyby muskulatura tego ciała ociężałego, walczyła bezustannie z zarastającym ją tłuszczem. Ciało, ta rzecz zwierzęca, pełna żył, nerwów, ścięgn, gruczołów i kość:, pełna instynktów i potrzeb; ciało, które wydziela z siebie pot i wyziewy; ciało, która się wykoszlawia i zaraża, które się jątrzy, które się okrywa zmarszczkami, krostami, brodawkami i włosem; ta rzecz zwierzęca rozwijała się u niego, rozrastała w sposób bezwstydny niemal i sprawiała delikatnemu sąsiadowi widoczne obrzydzenie. „Nie, nie — mówił do siebie Jerzy. — Dziesięć, piętnaście lat temu, nie było tak przecież. Przypominam sobie dokładnie, że tak to nie było bynajmniej. Ten zalew zwierzęcości ukrytej, niepodejrzewanej, dokonał się snąć powoli, postępowo. I ja to, ja jestem synem te go człowieka!“.
Przypatrywał się ojcu. Zauważył, że w kącikach oczu, na skroniach, ten człowiek miał sieć zmarszczek, pod oczyma obrzękłość, rodzaj woreczków sinych. Zauważył szyję krótką, rozdętą, czerwoną, apoplektyczną. Spostrzegł, że wąsy i włosy nosiły widoczne ślady farby. Wiek, ten początek starości, dla istot zamiłowanych w rozkoszach nieubłagane dzieło czasu i występku, daremna i nieudolna sztuka, która pragnęła pokryć siwiznę sędziwą, groźba nagłej śmierci, wszystkie te rzeczy smutne i nędzne, nizkie i tragiczne, wszystkie te rzeczy ludzkie, zaniepokoiły głęboko serce synowskie. Niezmierna litość przejęła go dla tego ojca. Potępiać go? Ależ i on cierpi także. Całe to ciało, które mnie przejmuje takim strasznym wstrętem, całą tę ociężałą masę ciała, zamieszkuje przecież także dusza. Kto wie, ile ta dusza przechodzi udręczeń, kto wie jak jest życiem znużoną!... Najniezawodniej szalenie musi on się obawiać śmierci...“ Nagle stanęła mu przed oczyma wizya ojca konającego. Atak apoplektyczny obalał go, piorunował; dyszał okropnie, żywy jeszcze, blady jak płótno, oniemiały, zmieniony do niepoznania, z oczyma pełnemi chorobliwej zgrozy śmierci; potem, jakby przybity powtórnym ciosem niewidzialnej maczugi, tężał jako bezwładna już masa ciała. „Czy też matka moja by go opłakiwała?“
Matka przemówiła do niego.
— Nie jesz, nie pijesz. Prawie nie tknąłeś niczego. Możeś niezdrów?
Odpowiedział:
— Nie, matko. Dzisiejszego rana nie mam jakoś apetytu.
Szmer czegoś przesuwającego się obok stołu, ściągnął jego uwagę; odwrócił się. Spostrzegł okaleczałego żółwia i przypomniał sobie słowa ciotki Jokondy: „Okulał tak jak ja. To ojciec twój kopnięciem...“
Kiedy przypatrywał się żółwiowi, matka, z błyskiem uśmiechu, rzekła:
— On w twoim wieku. Kiedy mi go dano, tyś właśnie miał przyjść na świat.
I dodała z tymże samym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
— Był wtenczas maleńki; a skorupę miał całkiem niemal przejrzystą; istne z niego było wtedy pieścidełko. U nas dopiero urósł z latami.
Wzięła łupinkę jabłka i podała ją żółwiowi. Przez chwilę przypatrywała się biednemu stworzeniu, które z drżeniem poruszało ociężałą, żółtawą głową starego węża.
„Widocznie przychodzą jej na myśl dawne wspomnienia“, myślał Jerzy, widząc zadumę matki. Odgadł niewypowiedziany smutek, który bezwątpienia musiał ogarniać serce matki na wspomnienie czasów szczęśliwszych, dziś, kiedy po tylu zdradach, po tylu niegodziwościach, wszystko było stracone na zawsze. „Była przez niego niegdyś kochaną; była młodą; może nawet nie znała jeszcze co to cierpienie!... Jakże to dręczyć musi jej serce! Ileż żalu, ile rozpaczy w niem wzbiera!“ Syn cierpiał cierpieniem matki, jej udręczenia odzywały się w nim bolesnem echem. I tak się pogrążył w tem wzruszeniu własnowolnie, że łzy przysłoniły mu oczy. Powstrzymał te łzy z wysiłkiem i czuł jak mu spływają napowrót na serce; „O! matko, gdybyś wiedziała!“
Odwracając się, zobaczył, że Krystyna uśmiechała się do niego z po nad róż.
Narzeczony Kamili mówił właśnie:
— Oto, co się nazywa elementarną nieznajomością kodeksu. Kiedy się ma pretensyę do...
Baron przyznawał słuszność argumentacji młodego doktora i za każdem jego zdaniem potwierdzał:
— Bez wątpienia, bez wątpienia.
Obalali burmistrza.
Albert siedział obok Kamili swej narzeczonej. Połyskujący był cały i różowy jak figura woskowa, brodę miał ściętą w klin, włosy rozdzielone w pośrodku głowy na dwie równe połowy, kilka pukli starannie ułożonych dokoła czoła i okulary na nosie w złotej oprawie. Jerzy zastanawiał się: „To więc jest ideał Kamili. Lata całe kochają się już miłością niepokonaną. Wierzą w przyszłe swoje szczęście; zdawna już do tego szczęścia wzdychali. Niewątpliwie Albert oprowadzał się z tą biedną dziewczyną pod rękę, po wszystkich miejscach nadających się do idylli. Kamila nie należy do bardzo zdrowych; miewa jakieś urojona słabości; od rana do wieczora tylko dręczy fortepian, swego powiernika, nokturnami. Pobiorą się; jaki też będzie ich los? Młody człowiek ambitny i próżny, młoda dziewczyna sentymentalna wśród drobiazgowego, nędznego prowincjonalnego otoczenia...“ Przez chwilę jeszcze, w myśli rozwijał ukształtowanie się przyszłe tych dwu miernych egzystencyi i poczuł znowu litość dla tej siostry. Przypatrywał się jej.
Fizycznie była ona do niego nieco podobną. Wysoka i smukła z pięknemi jasno kasztanowatemi włosami o jasnych, ale mieniących się oczach, raz błękitnych, to znów zielonkawych lub szarych. Lekki obłoczek pudru ryżowego, czynił ją bledszą jeszcze. U gorsu przypięte miała dwie róże.
„Być może, iż nie z samej tylko twarzy do mnie jest podobna. Być może, iż bezświadomie nosi w duszy który z tych zarodków opłakanych, które we mnie, świadomie, rozwinęły się z taką konsekwencyą, tak potężnie. W sercu jej gościć musi niezawodnie niepokój i smutek. Jest do tknięta chorobą, choć o tem nie wie“.
W tej chwili matka powstała. Wszyscy poszli za jej przykładem prócz ojca i don Bartolomea Celaia, którzy pozostali przy stole, by pogadać, co ich uczyniło jeszcze wstrętniejszemi Jerzemu. Objął wpół jedną ręką matkę, drugą Krystynę serdecznie; i tak przeszedł do przyległego pokoju, pociągając je niemal za sobą. Czuł jakiś poryw czułości dziwnej i dziwnego współczucia dla nich obu. Po pierwszych tonach nokturna, które rozległy się z pod palców Kamili, spytał Krystynę:
— Czy nie zechcesz przejść się po ogrodzie?
Matka pozostała z narzeczonymi, Krystyna i Jerzy zeszli do ogrodu wraz z milczącem dzieckiem.
Z początku szli jedno obok drugiego, nic nie mówiąc. Jerzy wsunął rękę pod ramię siostry, jak to robił zwykle z Hipolitą. Krystyna przystanęła, szepnąwszy.
— Biednyż ten ogród opuszczony! Przypominasz ty sobie, jakeśmy się bawili tutaj, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi?
I popatrzała na Luca, swego syna.
— Idź, Luchino; pobiegaj, pobaw się cokolwiek.
Ale dziecko nie ruszyło się od matki; przeciwnie, pochwyciło ją za rękę, Westchnęła, spojrzawszy na Jerzego.
— Widzisz! wiecznie to samo! Nie biega, nie bawi się, nie śmieje nigdy. Ani na chwilę mnie nie opuszcza, nie chce odejść odemnie. Wszystko go przestrasza.
Pogrążony w zadumie o nieobecnej kochance, Jerzy nie słyszał zupełnie tego, co mówiła Krystyna.
Ogród w połowie zalany słońcem, w połowie zanurzony w cieniu, opasany był murem, na szczycie którego połyskiwały skorupy szklane przytwierdzone w cemencie. Z jednej strony stała altana. Z drugiej w równomiernych odstępach wznosiły się cyprysy wysokie, cienkie, proste jak świece, zaopatrzone w górze pni, w nędzną kiść ciemnych, niemal czarnych liści, niby w żelezca lancy. W części wystawionej na działanie słońca, na połaci oblanej słońcem, rosło kilka rzędów drzew pomarańczowych i cytrynowych, kwitnących właśnie w tym czasie. Reszta gruntu zasadzona była różami, bzami, pachnącemi ziołami. Tu i owdzie widać było kilka krzaczków mirtu, posadzonych w regularnych odstępach, które służyły za obramowanie grządkom, dziś zniszczonym. W jednym rogu rosło piękne drzewo wiśniowe; pośrodku znajdował się basen okrągły, pełen stojącej wody, w której zieleniały wodne rośliny.
— Powiedzno, czy ty pamiętasz — spytała Krystyna — ten dzień, kiedy to wpadłeś do basenu, zkąd cię wyciągnął poczciwy nasz wuj Demetrio! Ileż to nam wtedy napędziłeś strachu! Cud był prawdziwy, że mu się udało wówczas wyciągnąć cię żywymi
Na wspomnienie imienia Demetria, Jerzy drgnął. Było to dlań ukochane imię, imię, na dźwięk którego zawsze biło mu żywiej serce. Zwrócił uwagę na słowa siostry; popatrzał na wodę, na powierzchni której przemykały szybko owady o długich mackach. Niespokojna jakaś naszła go ochota pomówienia o zmarłym, mówienia o nim wiele, odtworzenia go sobie we wspomnieniach; ale powstrzymał się przez uczucie, które graniczyło niemal z zazdrością, na tę myśl, że siostra mogłaby rozrzewnić się dla pamięci zmarłego. Pamięć zmarłego, to było wyłączne jego dobro. Zachował ją w najdalszej tajni duszy, z czcią głęboką i nabożeństwem, na zawsze. Demetrio był prawdziwym jego ojcem; był jedynym jego krewnym wreszcie.
I w tej chwili ukazał mu się on tak żywo, ten człowiek łagodny i zamyślony, z twarzą pełną rzewnego męzkiego smutku, której szczególniejszego wyrazu dodawał pukiel siwych włosów, w pośrodku czoła zmięszanych z czarnemi.
— Czy przypominasz sobie — mówiła Krystyna — ten wieczór, kiedyś się schował i całą noc przebyłeś na dworze, nie pokazawszy się już do samego rana? Jakże baliśmy się o ciebie wtenczas również? Jakeśmy cię szukali! Jak płakaliśmy za tobą!
Jerzy uśmiechnął się. Przypominał sobie, jak się schował był, nie z figlów ale przez okrutną ciekawość, by uwierzono, że zginął, by módz zobaczyć, jak też żałować go będzie rodzina. W ciągu wieczora, w wieczór wilgotny a pogodny, słyszał niejednokrotnie głosy przywołujące go, śledził najmniejszy szmer, pochodzący z wzburzonego do gruntu domu, powstrzymywał oddech z radością, zmieszaną poniekąd ze strachem, widząc, jak tuż obok jego kryjówki przechodziły szukające go osoby.
Kiedy już przeszukano cały ogród bez rezultatu, on jeszcze siedział, wciśnięty w swoją kryjówkę. A wtedy na widok domu, którego okna zapalały się i gasły kolejno w ciemności, jakby tam przechodzili niespokojnie ludzie, przejęło go dziwne wzruszenie, tak, że się rozpłakał; litował się teraz nad niepokojem rodziny i nad sobą również, jak gdyby zginął rzeczywiście; mimo to wszystko jednak, uparł się, by się nie pokazać. A potem brzask nadszedł; a to powolne rozlewanie się światła w milczącem przestworzu, starło z jego mózgu ową niby mgłę szaleństwa, powróciła mu świadomość rzeczywistości, zbudził się w nim wyrzut sumienia. Pomyślał o ojcu i o czekającej go karze z przestrachem, z rozpaczą; i pociągał go ku sobie basen; czuł jak go wabi ta blada powierzchnia wody, co odbijała niebo, tej wody, w której przed kilku miesiącami omal nie zginął...
„Było to w nieobecności Demetria“, przypominał sobie jeszcze.
— Jerzy, czujesz ten zapach? — mówiła Krystyna. — Pójdę zerwać bukiet.
Powietrze, przesiąkło wilgocią i wyziewami, usposabiało do rozleniwienia. Grona bzu, kwiaty pomarańczowe, róże, tymianek, majeranek, mirt, wszystkie te wonie zlewały się w jeden jedyny zapach, delikatny a silny i przenikliwy.
Nagle Krystyna spytała:
— Dlaczego tak się zamyśliłeś?
Woń ta wzbudziła w Jerzym nagły niepokój, poryw gwałtowny wzburzonej namiętności, pragnienie Hipolity, przed którem ustąpiły wszelkie inne wrażenia; tysiące wspomnień zmysłowych rozkoszy wstrząsnęło mu dreszczem żyły.
Krystyna podjęła uśmiechniona, z pewnem wahaniem:
— Myślisz... o niej?
— Ach! to prawda, ty wiesz! — odrzekł Jerzy» który nagle zarumienił się pod wyrozumiałym wzrokiem siostry.
I przypomniał sobie, że opowiadał jej o Hipolicie poprzedniej już jesieni, we wrześniu, kiedy był u niej w Sarsa, nad brzegiem morza.
Wciąż uśmiechniona i wciąż z niejakiem wahaniem, Krystyna spytała:
— Czy... kochasz ją zawsze tak samo jeszcze?
— Zawsze.
Nie mówiąc już nic więcej, zwrócili się ku drzewom pomarańczowym i cytrynowym, pomieszani oboje, ale każde na inny sposób: Jerzy czuł, że żal jego wzrasta po tem uczynionem siostrze wyznaniu; Krystyna, myśląc o tej kobiecie, którą brat jej uwielbiał, czuła jak zmącone budzą się w niej zdawna tłumione własne jej pragnienia. Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się, co wzmogło jeszcze przykre ich uczucie.
Ona postąpiła szybko kilka kroków, ku drzewom pomarańczowym, z okrzykiem:
— O! Boże, co kwiatów!
I poczęła zrywać kwiaty, podniósłszy w górę ramiona, poruszając konarami, by zerwać kilka ukwieconych gałązek. Kwiaty opadały jej na głowę, na ramiona, na piersi. Dokoła cała ziemia pokryta była listkami, niby wonnym śniegiem. I prześliczna była w tej pozycyi z tym owalem twarzy, z szyją wydłużoną i białą. Wysiłek ożywiał jej twarz. Nagle opadły jej ramiona, bladła, bladła, zachwiała się jakby doznała nagłego zawrotu głowy.
— Co ci to, Krystyno? Źle ci się zrobiło? — zawołał Jerzy, przerażony, podtrzymując siostrę.
Ale gwałtowność omdlenia ścisnęła jej gardło; nie mogła mu odpowiedzieć. Dała znak tylko, że chciałaby odejść od drzew; i wsparta na ramienia brata, postąpiła kawałek niepewnym krokiem; Luc przypatrywał jej się wystraszonemi oczyma. Potem zatrzymała się, westchnęła głęboko i zwolna odzyskując kolory, rzekła słabym jeszcze głosem:
— Nie lękaj się, Jerzy... To nic. To wpływ mego stanu obecnego... Zbyt silny zapach mnie odurzył... Ale teraz już przeszło; lepiej mi.
— Może powrócisz do domu?
— Nie, pozostańmy w ogrodzie. Siądźmy trochę.
Usiedli w altance, na starej ławeczce kamiennej. Jerzy na widok dziecka poważnego i zadumanego, zawołał je po imieniu, aby je wyprowadzić z tego odrętwienia.
— Luchino!
Dziecko pochyliło ociężałą głowę na kolana matki. Miało wiotkość łodygi kwiatu; zdawało się, że z trudem zaledwie podnosiło na karku głowę. Skóra była niezmiernie delikatną, tak że wszystkie żyłki przeświecały z po za niej, niby rozrzucone pasmo jedwabiu. Włosy jego były tak jasne, że zdawały się białe nieomal. Oczy wilgotne z wyrazem słodyczy jak u jagnięcia, przeświecały bladym lazurem z po za długich rzęs jasnych.
Matka pieściła go, zaciskając wargi, by powstrzymać wydzierające się łkanie. Ale dwie łzy wydarły się z pod powiek i spłynęły po policzkach.
— Ol Krystyno moja!
Akcent pełen serdeczności braterskiego głosu, wzmógł jeszcze wzruszenie siostry. Łzy znowu spłynęły jej po policzkach.
— Widzisz Jerzy! Nigdy nie skarżyłam się; zawsze przyjmowałam bez szemrania wszystko, co mi los naznaczył, zrezygnowana byłam na wszystko; nigdy skargi, nigdy buntu... Ty to wiesz dobrze, Jerzy. Ale i to jeszcze, i to! Ach, nie mieć nawet pociechy w dziecku!...
Łzy drżały w jej głosie.
— Och! Jerzy! widzisz, widzisz jakim on jest! Nie mówi nic, nie śmieje się, nie bawi; nigdy nie rozweseli się, nigdy nie jest takim jak inne dzieci... Co mu jest? ja nie rozumiem. I zdaje mi się, że mnie kocha do uwielbienia! Nie chce mnie opuścić ani na chwilę! Zaczynam przypuszczać, że żyje tylko moim oddechem. A! Jerzy, gdybym ci opowiedziała niektóre dni mego życia, dni tak długie, tak długie, że zdawały się nie kończyć nigdy chyba... Pracuję u okna; podnoszę oczy i spotykam jego wzrok wlepiony we mnie, wlepiony bez przerwy... To powolna męczarnia, tortury, których, opowiedzieć nie sposób. To tak, jak gdybym czuła, że mnie ubiega krew z serca, kropla za kroplą...
Przerwała sobie, ocierając z łez oczy, udręczona śmiertelnie.
— Gdybyż przynajmniej — dodała — gdybyż przynajmniej to, które noszę w mojem łonie, urodziło się, nie mówię już pięknem, ale zdrowem! Gdybyż, bodaj ten jeden raz, Bóg się zlitował nademną.
I umilkła, uważna, jakby chcąc wywnioskować jakim będzie to nowe życie, drżące w jej łonie. Jerzy ujął ją za rękę. I przez kilka minut, na ławce, brat i siostra pozostali nieporuszeni i niemi, przygnieceni ciężarem istnienia.
Przed nimi ciągnął się ogród pusty i opuszczony. Cyprysy wysokie, proste, nieruchome wznosiły się z religijną jakąś powagą w niebo, niby świece wotywne. Słabe podmuchy, które chwiały sąsiedniemi krzewami róż, tu i owdzie tylko strącały nadwiędłe kwiaty. Od czasu do czasu milkły lub wzmagały się dźwięki fortepianu płynące z domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.