Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niejszego wyrazu dodawał pukiel siwych włosów, w pośrodku czoła zmięszanych z czarnemi.
— Czy przypominasz sobie — mówiła Krystyna — ten wieczór, kiedyś się schował i całą noc przebyłeś na dworze, nie pokazawszy się już do samego rana? Jakże baliśmy się o ciebie wtenczas również? Jakeśmy cię szukali! Jak płakaliśmy za tobą!
Jerzy uśmiechnął się. Przypominał sobie, jak się schował był, nie z figlów ale przez okrutną ciekawość, by uwierzono, że zginął, by módz zobaczyć, jak też żałować go będzie rodzina. W ciągu wieczora, w wieczór wilgotny a pogodny, słyszał niejednokrotnie głosy przywołujące go, śledził najmniejszy szmer, pochodzący z wzburzonego do gruntu domu, powstrzymywał oddech z radością, zmieszaną poniekąd ze strachem, widząc, jak tuż obok jego kryjówki przechodziły szukające go osoby.
Kiedy już przeszukano cały ogród bez rezultatu, on jeszcze siedział, wciśnięty w swoją kryjówkę. A wtedy na widok domu, którego okna zapalały się i gasły kolejno w ciemności, jakby tam przechodzili niespokojnie ludzie, przejęło go dziwne wzruszenie, tak, że się rozpłakał; litował się teraz nad niepokojem rodziny i nad sobą również, jak gdyby zginął rzeczywiście; mimo to wszystko jednak, uparł się, by się nie pokazać. A potem brzask nadszedł; a to powolne rozlewanie się światła w milczącem przestworzu, starło