Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przeświecały bladym lazurem z po za długich rzęs jasnych.
Matka pieściła go, zaciskając wargi, by powstrzymać wydzierające się łkanie. Ale dwie łzy wydarły się z pod powiek i spłynęły po policzkach.
— Ol Krystyno moja!
Akcent pełen serdeczności braterskiego głosu, wzmógł jeszcze wzruszenie siostry. Łzy znowu spłynęły jej po policzkach.
— Widzisz Jerzy! Nigdy nie skarżyłam się; zawsze przyjmowałam bez szemrania wszystko, co mi los naznaczył, zrezygnowana byłam na wszystko; nigdy skargi, nigdy buntu... Ty to wiesz dobrze, Jerzy. Ale i to jeszcze, i to! Ach, nie mieć nawet pociechy w dziecku!...
Łzy drżały w jej głosie.
— Och! Jerzy! widzisz, widzisz jakim on jest! Nie mówi nic, nie śmieje się, nie bawi; nigdy nie rozweseli się, nigdy nie jest takim jak inne dzieci... Co mu jest? ja nie rozumiem. I zdaje mi się, że mnie kocha do uwielbienia! Nie chce mnie opuścić ani na chwilę! Zaczynam przypuszczać, że żyje tylko moim oddechem. A! Jerzy, gdybym ci opowiedziała niektóre dni mego życia, dni tak długie, tak długie, że zdawały się nie kończyć nigdy chyba... Pracuję u okna; podnoszę oczy i spotykam jego wzrok wlepiony we mnie, wlepiony bez przerwy... To powolna męczarnia, tortury, których, opowiedzieć nie sposób.