Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co ci to, Krystyno? Źle ci się zrobiło? — zawołał Jerzy, przerażony, podtrzymując siostrę.
Ale gwałtowność omdlenia ścisnęła jej gardło; nie mogła mu odpowiedzieć. Dała znak tylko, że chciałaby odejść od drzew; i wsparta na ramienia brata, postąpiła kawałek niepewnym krokiem; Luc przypatrywał jej się wystraszonemi oczyma. Potem zatrzymała się, westchnęła głęboko i zwolna odzyskując kolory, rzekła słabym jeszcze głosem:
— Nie lękaj się, Jerzy... To nic. To wpływ mego stanu obecnego... Zbyt silny zapach mnie odurzył... Ale teraz już przeszło; lepiej mi.
— Może powrócisz do domu?
— Nie, pozostańmy w ogrodzie. Siądźmy trochę.
Usiedli w altance, na starej ławeczce kamiennej. Jerzy na widok dziecka poważnego i zadumanego, zawołał je po imieniu, aby je wyprowadzić z tego odrętwienia.
— Luchino!
Dziecko pochyliło ociężałą głowę na kolana matki. Miało wiotkość łodygi kwiatu; zdawało się, że z trudem zaledwie podnosiło na karku głowę. Skóra była niezmiernie delikatną, tak że wszystkie żyłki przeświecały z po za niej, niby rozrzucone pasmo jedwabiu. Włosy jego były tak jasne, że zdawały się białe nieomal. Oczy wilgotne z wyrazem słodyczy jak u jagnięcia,