Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nerwów, ścięgn, gruczołów i kość:, pełna instynktów i potrzeb; ciało, które wydziela z siebie pot i wyziewy; ciało, która się wykoszlawia i zaraża, które się jątrzy, które się okrywa zmarszczkami, krostami, brodawkami i włosem; ta rzecz zwierzęca rozwijała się u niego, rozrastała w sposób bezwstydny niemal i sprawiała delikatnemu sąsiadowi widoczne obrzydzenie. „Nie, nie — mówił do siebie Jerzy. — Dziesięć, piętnaście lat temu, nie było tak przecież. Przypominam sobie dokładnie, że tak to nie było bynajmniej. Ten zalew zwierzęcości ukrytej, niepodejrzewanej, dokonał się snąć powoli, postępowo. I ja to, ja jestem synem te go człowieka!“.
Przypatrywał się ojcu. Zauważył, że w kącikach oczu, na skroniach, ten człowiek miał sieć zmarszczek, pod oczyma obrzękłość, rodzaj woreczków sinych. Zauważył szyję krótką, rozdętą, czerwoną, apoplektyczną. Spostrzegł, że wąsy i włosy nosiły widoczne ślady farby. Wiek, ten początek starości, dla istot zamiłowanych w rozkoszach nieubłagane dzieło czasu i występku, daremna i nieudolna sztuka, która pragnęła pokryć siwiznę sędziwą, groźba nagłej śmierci, wszystkie te rzeczy smutne i nędzne, nizkie i tragiczne, wszystkie te rzeczy ludzkie, zaniepokoiły głęboko serce synowskie. Niezmierna litość przejęła go dla tego ojca. Potępiać go? Ależ i on cierpi także. Całe to ciało, które mnie przejmuje takim strasznym wstrętem, całą tę ociężałą masę