Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Biednyż ten ogród opuszczony! Przypominasz ty sobie, jakeśmy się bawili tutaj, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi?
I popatrzała na Luca, swego syna.
— Idź, Luchino; pobiegaj, pobaw się cokolwiek.
Ale dziecko nie ruszyło się od matki; przeciwnie, pochwyciło ją za rękę, Westchnęła, spojrzawszy na Jerzego.
— Widzisz! wiecznie to samo! Nie biega, nie bawi się, nie śmieje nigdy. Ani na chwilę mnie nie opuszcza, nie chce odejść odemnie. Wszystko go przestrasza.
Pogrążony w zadumie o nieobecnej kochance, Jerzy nie słyszał zupełnie tego, co mówiła Krystyna.
Ogród w połowie zalany słońcem, w połowie zanurzony w cieniu, opasany był murem, na szczycie którego połyskiwały skorupy szklane przytwierdzone w cemencie. Z jednej strony stała altana. Z drugiej w równomiernych odstępach wznosiły się cyprysy wysokie, cienkie, proste jak świece, zaopatrzone w górze pni, w nędzną kiść ciemnych, niemal czarnych liści, niby w żelezca lancy. W części wystawionej na działanie słońca, na połaci oblanej słońcem, rosło kilka rzędów drzew pomarańczowych i cytrynowych, kwitnących właśnie w tym czasie. Reszta gruntu zasadzona była różami, bzami, pachnącemi ziołami. Tu i owdzie widać było kilka krzaczków mirtu, posadzonych