Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część czwarta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Obecnie nie Hipolita to już, ale Jerzy proponował dalekie wycieczki. Skazany na „oczekiwane wciąż życie“, przypuszczał, że wychodzi naprzeciw niego, że je znajdzie i zdoła uszczknąć w rzeczywistości dotykalnych wydarzeń. Sztuczna jego ciekawość chwytała się też rzeczy, które zaledwie zdolne zająć powierzchownie, nie mogły przeniknąć i wstrząsnąć nim do głębi duszy. Usiłował wynaleźć między swoją duszą a pewnemi przedmiotami jakiś związek nieistniejący; usiłował otrząsnąć się z obojętności wewnętrznej, tej obojętności bezwładnej, która tak długo czyniła go obcym i niedostępnym wszelkiemu pochodzącemu z zewnątrz wzruszeniu. Zbierając wszystkie swe zdolności badawcze, usiłował odnaleźć jakąś wspólność między sobą samym a otaczającą go przyrodą; by się módz nakoniec pogodzić z tą przyrodą i wiernym jej już pozostać.
Ale nie zbudziło się w nim bynajmniej owo niezwykłe wzruszenie, które po kilkakroć uniosło go i zdumiało w najpierwszych dniach pobytu w pustelni, przed przybyciem ukochanej. Nie mógł wskrzesić w sobie ani tego wielkiego upojenia, jakiego doznał w pierwszym dniu zaraz, kiedy to zdało mu się, że czuje istotnie słońce w własnem sercu, ni smętnego uroku pierwszej samotnej przechadzki, ni radości nieoczekiwanej i wzniosłej, którą w ów majowy poranek przejął go śpiew Favetty i zapach jałowcu, osypanego rosą. Na ziemię i morze ludzie rzucali cień tragiczny. Ubóstwo, choroba, obłąkanie, postrach i śmierć czatowały na każdym kroku i wszędzie rozścielały się swobodnie. Wicher płomienny fanatyzmu przebiegał z końca w koniec kraj ten cały. Dniem i nocą, z daleka i zblizka rozbrzmiewały hymny religijne, monotonne i nieskończone. Oczekiwano Mesyasza a maki wśród zbóż przywodziły na myśl obraz jego tuniki czerwonej.
Dokoła wszędzie wiara uświęcała wszystkie formy roślinne. Legenda chrześciańska owijała się około pni drzew, wykwitała z pomiędzy gałęzi. Na kolanach Madonny uciekającej i ściganej przez faryzeuszów, Dzieciątko Jezus zamieniało się w pszenicę, co się rozsypuje. Ukryci w dzieży, podnosili ciasto na chleb rozczynione i czynili je niewyczerpanem. Na słonecznikach suchych i ciernistych, co rozraniły słodką stopę Dziewicy cięży przekleństwo; len za to był błogosławionym ponieważ jego kołysanie olśniło oczy faryzeuszów. Błogosławionem także jest drzewo oliwne za to, że dało schronienie Przenajświętszej Rodzinie w pniu swym otwartym w kształcie chaty i za to, że ją darzyło światłem czystej oliwy, błogosławionym jałowiec, bo ukrył Przenajświętsze Dzieciątko w swoich gałązkach; i błogosławiony ostrokrzew za tęż samą przysługę; i błogosławiony laur, bo wyrósł na gruncie oblanym wodą, w której był mytym Syn Boży.
Jakże tu uniknąć czaru tajemniczości, który rozlany po wszystkich rzeczach stworzonych przetwarzał je w symbole i godła innego życia.
Jerzy, zaniepokojony wszystkiemi temi podsuwanemi mu pojęciami, które budziły w nim pociąg do mistycyzmu, i tak już pociągającego go zawsze, mówił sobie: „O, gdybym posiadał prawdziwą wiarę, tę wiarę, która pozwalała świętej Teresie widzieć istotnie Boga w hostyi!“ A nie było to pragnienie nieujęte i przelotne; było to głębokie i żarliwe pożądanie całej jego duszy i było to także niesłychane udręczenie, które wstrząsało wszystkiemi żywiołami jego istoty; czuł bowiem, że się znajduje wobec tajemnicy swego nieszczęścia i swej słabości. Jak Demetrio Aurispa, Jerzy był ascetą bez Boga.
I znowu stanął przed nim ten człowiek łagodny i zamyślony, ta twarz pełna męzkiej rzewności, której pukiel siwych włosów nad czołem, wmięszany w gęstwę czarnych włosów, dziwnej dodawał wyrazistości.
Demetrio był prawdziwym jego ojcem. Szczególniejszem skojarzeniem imion, to duchowe ojcowstwo zdawało się uświęcone legendą, zapisaną dokoła kadzielnicy ofiarowanej przez przodków i przechowanej w katedrze Guardiagrele.
EGO DEMETRIUS AURISPA ET UNICUS GEORGID8 FILIOS MEUS DONAMUS ISTUD TABERNACULUM ECCLESIAE S. M. DE GUARDIA, QUOD FACTUM EST PER MANUS ABBATIS JOANNIS CASTORIIDE GUARDIA, ARCHIPRESBTTERI AD USUM EUCHARISTIAE
NICOLAUS ANDRAE DE GUARDIA ME FECIT A. D. MCCCC XIII.
Obadwaj, w samej rzeczy istoty wysokiej inteligencyi i uczucia nosili dziedzictwo mistyczne domu Aurispów; obadwaj mieli dusze nawskroś religijne, skłonne do tajemniczości, podatne do życia pośród całego lasu symbolów, lub w niebie czystych abstrakcyj; obadwaj miłowali obrzędy katolickiego kościoła, muzykę kościelną, woń kadzideł, wszystko co dogadza zmysłom w religijnych obrzędach, zarówno najgwałtowniej jak najdelikatniej. Ale utracili wiarę Klękali przed ołtarzem, od którego Bóg odbiegł. Nieszczęście ich zatem pochodziło w potrzeby metafizycznej, której wątpienie nieubłagane nie dozwalało się rozwinąć, zadowolnić się i odpocząć na przedwiecznem łonie. Ponieważ nie były to natury, zdolne do podjęcia i podtrzymywania walki z powszednią egzystencyą, zrozumieli potrzebę odosobnienia się w życiu. Ale jakimż sposobem człowiek, wygnany z szrank życia może zamknąć się i pozostawać w celi, w której brak godła Nieśmiertelnego? Samotność jest najwyższą próbą pokory lub wzniosłości duszy; bo znieść ją podobna jedynie pod warunkiem absolutnego wyrzeczenia się wszystkiego dla Boga lub wówczas, kiedy się posiada duszę tak potężną, iż służyć może za niewzruszoną opokę dla rozbijającego się oń świata.
Naraz jeden z nich, czując może, że siła katuszy poczyna przechodzić odporność jego organizmu, zapragnął przetworzyć się przez śmierć w istotę wyższą i rzucił się na oślep w tajemnicę śmierci, zkąd poglądał wiecznie otwartemi oczyma na pozostałego przy życiu. Ego Demetrius Aurispa et unicus Georgius filius meus...
Otóż w chwilach jasności poglądu, pozostały na ziemi rozumiał doskonale, że żadnym sposobem nie uda mu się urzeczywistnić typu życia bujnego, ideału owego greckiego zdrowego, istnienia pierwotnego, które dlań błysło w ów wieczór pod dębem, kiedy to łamał się chlebem z młodą, rozradowaną kobietą. Rozumiał, że zdolności jego umysłowe i moralne, zbyt nieproporcyonalne, nie dopuszczą nigdy do znalezienia ich równowagi i ich prawideł. Rozumiał nakoniec, że zamiast usiłować odzyskać siebie samego dla siebie, winien był wyrzec się samego siebie i że do tego celu doprowadzićby go mogły dwie tylko drogi: bądź pójście za przykładem Demetria, bądź zupełne oddanie się niebu.
Druga z tych dróg pociągała go ku sobie. Czyż bo na tej ziemi rodzinnej nie czuł wciąż, jak go ogarnia zewsząd żarliwość wiary, potężniejsza jeszcze nad płomienne słońce tych krain? Nie miałże w żyłach czystej krwi chrześciańskiej? Alboż ideał ascetyzmu nie istniał pod różnemi formami w pośród jego rodu, począwszy od szlachetnego fundatora Demetria, aż do tej pożałowania godnej istoty, co nosiła imię Jokondy? Czyliż zatem nie było możliwem, by ten ideał odrodził się w nim, podniósł do najwznioślejszych wyżyn, doścignął szczytu ludzkiej ekstazy w Bogu? W nim wszystko było w pogotowiu do uczczenia chwili, która go przeobrazi. Posiadał wszystkie przymioty ascety: umysł kontemplacyjny, zamiłowanie w symbolach i alegoryach, zdolność oderwania się, wrażliwość i podatność niezwykłą na złudzenia wzroku i słuchu, wrodzoną skłonność do obrazowania i do halucynacyj. Brak mu było tylko jednej rzeczy wyłącznie, jednej wielkiej rzeczy, ale która być może, że w nim nie zamarła i drzemała tylko; wiary, starej wiary jego rasy, tej, co to zstępowała z gór i śpiewała tu godzinki nad brzegiem morza.
Jak ją zbudzić w sobie? Jak ją wskrzesić? Żadna sztuka nie byłaby tu skuteczną. Trzeba mu oczekiwać nagle pojawiającej się bożej iskierki, nieprzewidzianego jakiegoś wstrząśnienia. Trzeba było może, by jak sekciarze Oresta i on ujrzał grom, a w błyskaniu posłyszał „słowo“ wśród pól lub na zakręcie gdzieś ścieżki.
I ponownie wywołał sobie w myśli postać Oresta, przybranego w czerwoną tunikę, kroczącego brzegiem małej, krętej rzeczki, gdzie w wieczystem drżeniu topolowych liści, wstęga wód płynie łożyskiem wygładzonego żwiru. Wyobraził sobie spotkanie, rozmowę z Orestem. Było to w południe, na wybrzeżu, w blizkości łanu pszenicy. Mesyasz przemawiał, jak człowiek prosty a pokorny, uśmiechał się ze szczerością dziecięcą, a zęby jego miały białość jaśminu. Wśród wielkiej ciszy morza, szmer bezustanny trzcin u stóp przedgórza, naśladował oddalone akordy organu. Ale po za tą pełną słodyczy postacią, wśród złota dojrzałych pól żniwnych, promieniały purpurą maki, symbol żądz odwieczny...
„Żądza — myślał Jerzy, któremu myśl ostatnia przywiodła na pamięć kochankę i smutki cielesne tej miłości. — Któż zabije żądzę?“ Przestrogi Ojców Kościoła przyszły mu na pamięć. Non des mulieri potestatem animae tuae... A muliere initium factum est peccati, et per illam omnes morimur... A carnibus tuis abscinde illam... Widział w świętym brzasku wieków, w pośród wspaniałego ogrodu pierwszego człowieka, samotnego i smutnego, który ściągał do siebie pierwszy towarzyszkę, jak stawała się klęską, jak rozsiewała naokół boleść i śmierć. Ale rozkosz, z punktu zapatrywania się na nią, jako na grzech, wydała mu się daleko dumniejszą i daleko też więcej niepokojącą; wydało mu się, że żadne inne upojenie nie wyrównywało szalonemu upojeniu pocałunku, któremu się oddawali męczennicy kościoła pierwotnego, w więzieniach, gdzie oczekiwali na karę śmierci. Wywołał myślą obrazy kobiet, szalonych trwogą i miłością, które podawały do pocałunków twarze, skąpano cichemi łzami.
Pragnąc dążyć do wiary i odkupienia, czyś nie dążył raczej do nowych spazmów i dreszczy rozkoszy, do uciech nieznanych? Przekroczyć powinność i otrzymać przebaczenie; popełnić winę i wyspowiadać się z niej wśród łez; wyznać najdrobniejsze swe nędzę, powiększając je do potworności; składać bezprzestannie duszę schorzałą i schorzałe ciało w ręce lekarza wszechmiłosiernego — czyliż to wszystko nie miało całkowicie zmysłowego uroku?
Od samego już początku namiętność jego przesiąknęła kościelną wonią kadzideł i fiołków. Przypomniał sobie pierwszy hołd swej miłości w opuszczonym kościółku przy ulicy Belsiana — tajemniczą szczupłą kaplicę, zanurzoną w błękitnawym zmroku; chór młodych dziewcząt, wieńczący trybunę, wysuniętą niby balkon; na dole orkiestrę rzniętych instrumentów, stojącą przed pulpitami z białej sośniny; dokoła w stalach dębowych sie dzieli nieliczni słuchacze, wszyscy niemal białowłosi lub łysi; kapelmistrz wybijał takt; pobożna woń zwietrzałych kadzideł i fiołków mieszała się z muzyką Sebastyana Bacha.
Przypomniał sobie również marzenie swe o Orvieto, odnalazł wizyę gwelfijskiej opustoszałej stolicy — okna szczelnie zamknięte, uliczki szare, gdzie wśród kamieni rozrasta się trawa; kapucyn przechodzący placem; biskup, co przed szpitalem wysiada z czarnej karocy, z sędziwym lokajem u drzwiczek; wieżycę na białem dżdżystem niebie, zegar wydzwaniający powolnie godziny i nagle w głębi ulicy cud: katedrę. Czyliż nie roił o tem by się schronić na szczyt tej skały, uwieńczonej klasztorami? Czyliż nieraz nie wzdychał z głębi duszy do tej ciszy, do tego spokoju? I marzenie to teraz również wracało mu do duszy takiem, jakiem natchnęło go iście niewieście obezwładnienie w ciepły szarawy półmrok kwietnia: „Mieć kochankę, albo słuszniej mówiąc, siostrę kochającą, która byłaby szczerze pobożną; pojechać tam i tam z nią pozostać... Spędzać całe godziny, długie godziny w katedrze, przed nią, dokoła niej; chodzić, rwać róże w ogrodach klasztornych; odwiedzać zakonnice, które cię raczą konfiturami... Kochać bardzo i spać wiele w łóżku miękiem, osłonionem białemi muślinami, dziewiczem, między dwu klęcznikami“...
I zdjęła go ponownie tęsknota rozemdlona za cieniem, za ciszą, za ustroniem zamkniętem szczelnie i odosobnionem, gdzie mogły rozwijać się kwiaty najwątlejsze, myśli najsubtelniejsze, wrażenia zmysłów najgwałtowniejsze. Cały ten blask słoneczny, kładący się na linie zbyt wyraźne zbyt silne, począł go razić, obrażać niemal. I tak samo, jak obraz szemrzącego źródła wywiera pewien urok na mózg tego, co jest spragniony, tak i jego myśl więził obraz chłodnego cieniu i skupienia, co panuje w nawie romańskiej świątyni.
Odgłos dzwonów nie dochodził do Pustelni, albo przynajmniej dochodził w rzadkich tylko odstępach, na falach lekkiego wietrzyka. Kościół miasteczka zbyt był odległy, powszedni prawdopodobnie, bezwątpienia niesłynący bynajmniej z piękności lub tradycyj starożytnych. Jerzemu potrzeba było sąsiedniego ustronia, godnego jego, w którym mistycyzm jego mógłby wykwitnąć estetycznie niby w głębokiej urnie marmurowej, która zamyka wizyę dantejską Luki Signorelli.
I przypomniał sobie opactwo świętego Klemensa w Casauria, to opactwo, widziane gdzieś dawno, w dniach dzieciństwa jeszcze i przypomniał sobie, że je zwiedzał podówczas z Demetriem. Tu wspomnienie, jak wszystkie wspomnienia odnoszące się do pokrewnego mu człowieka, jasnem było i wyraźnem, jak gdyby wczoraj zaledwie rzecz miała miejsce. By przeżyć raz jeszcze tę godzinę swego życia, by wskrzesić widma wszystkich wrażeń wówczas doznanych, dość mu było skupić się w sobie przez chwilę. I chodzili Demetrio i on szeroką drogą, kędy schodziły pielgrzymujące gromady ku opactwu, ukrytemu jeszcze wśród drzew. Spokój nieskończony panował dokoła, wśród tej wspaniałej samotni, na tej szerokiej drodze, zarośniętej murawą, zasypanej kamieniami, pustej, nierównej, której początek krył się gdzieś w tajemniczości gór dalekich i świętych. Unosił się tam jeszcze jakiś duch pobożności pierwotnej, jak gdyby trawy i kamienie udeptane były długą wędrówką gromad biblijnych, dążących ku morskim horyzontom. Dołem, na równinie, ukazywała się bazylika: niemal zwaliska. Dokoła wszędy grunt zawalony był rumowiskami i krzakami; odłamy kamienia rzeźbionego opierały się stosami o pilastry świątyni; dzikie trawy zwieszały się ze wszystkich rozpadlin; budowy nowoczesne, z cegły i wapna zamykały szerokie otwory arkad bocznych; drzwi rozpadały się. Gromada pielgrzymów odprawiała poobiednią drzemkę na kościelnym cmentarzu, zwierzęco pod cieniem szlachetnego portyku, wzniesionego przez Leonata Wspaniałego. Ale trzy łuki zachowane jeszcze, rysowały się śmiało, biegnąc w górę od kapitelów z tak butną elegancyą a słońce wrześniowe złociło ten kamień żółtawy tak wspaniałym blaskim, że obaj Demetrio i on czuli, iż stoją wobec skończonego piękna. To pewna, że w miarę im podziwiali dłużej, harmonia zbiorowa tych linij stawała się coraz jaśniejszy i czystszą, i stopniowo z tego zuchwałego akordu łuków obłąkowatych, łuków szpiczastych, łuków w podkowę; z tych profilów, tych archiwolt o fryzach cudnie urozmaiconych, z wypukłości palm, z rozet, z powykręcanych liści, potworów symbolicznych, ze wszystkich szczegółów dzieła, wychodziło przez oko ujawniając się dla umysłu prawo jedyne i absolutne, prawo rytmu, któremu wielkie masy i drobne ornamenta posłusznemi były we wspólnej zgodzie. I potęga tajna tego rytmu była tak wielką, że ostatecznie udawało się jej zapanować nad wszelkiemi niezgodnościami otaczającemi i dać obraz uroczy dzieła skończonego w sobie, takiego, jakiem w XII wieku za dostojną wolą prałata Leonate wytrysnęło pośród żyznej wyspy, opasanej i zasilanej potężną rzeką. Obadwaj, oddalając się, zabrali z sobą ten obraz. Było to we wrześniu a dokoła w to zamierające lato, wieś miała pozór pełnej wdzięku powagi, był w jej widoku rodzaj tajemnego związku z dachem monumentów chrześciańskich. Dwa wieńce opasywały spokojną dolinę: pierwszy, złożony z pagórków, okrytych winnicami i gajami oliwnemi, drugi ze skał nagich o ostrych szczytach. I w tym widoku wedle słów Demetria było coś podobnego do tego niejasnego uczucia, które ożywia owo płótno Leonarda, gdzie na tle skał rozpacznych uśmiecha się kobieta czarodziejka. Aby uwydatnić bardziej jeszcze zagadkowy niepokój ich dwu dusz, śpiew dobiegał z oddalonej winnicy preludyum wczesnego winobrania a poza niemi odpowiadała temu śpiewowi litania pielgrzymów, puszczających się w powrotną drogę. I dwie te melodye, kościelna i świecka zlewały się z sobą...
Oczarowany tem wspomnieniem, ten, co przeżył drugiego, miał już teraz jedno tylko pragnienie urojone, powrócić tam, zobaczyć tę bazylikę, osiąść przy niej, by bronić od ruiny, odbudować ją w jej piękności pierwotnej, powrócić w niej dawne świetne obrzędy i po tak długim okresie opuszczenia i zapomnienia, wznowić Chronicon Casauriense. Nie byłaż to istotnie najchwalebniejsza świątynia z istniejących w całej ziemi Abruzzów, wystawiona na wyspie rzeki praojca, siedziba starożytna potęgi doczesnej i duchowej, ognisko szerokiego i dumnego życia przez długi szereg wieków? Dusza Klementyńska głęboka przebywa w niej jeszcze, w to odległe już dziś letnie popołudnie objawiła się ona stryjowi i synowcowi boską myślą rytmiczną, którą starały się wyrazić wszystkie jej linie.
Przemówił do Hipolity:
— Może zmienilibyśmy miejsce pobytu. Przypominasz sobie moje marzenie o Oryietto?
— Oh, pamiętam — zawołała — owo miasto klasztorów, do którego chciałeś mnie zawieźć!
— Zawiozę cię do opustoszałego opactwa, jeszcze samotniejszego niż nasza pustelnia, piękne go jak owa katedra, pełnego wielce starożytnych pamiątek, gdzie jest wielki kandelabr z białego marmuru, cudny wykwit sztuki, stworzony przez bezimiennego artystę. Kiedy staniesz przy tym kandelabrze wyprostowana w milczeniu, opromieniać będziesz twoją twarzą rozmyślania pobożne mej duszy.
Uśmiechnął się na ten frazes liryczny, podziwiając przecież w duszy równocześnie piękny obraz nim wywołany. A ona w prostoduszności swego egoizmu, z tą zwierzęcością upartą, która stanowi podkład istoty niewieściej, nie upajała się niczem więcej nad ten obraz poetyczny przelotny. Szczęściem jej było ukazać się oczom kochanka tak wyidealizowaną, jak w pierwszy wieczór wśród błękitnawego półzmroku ulicy, lub tak jeszcze, jak w ukrytej kaplicy, pośród muzyki kościelnej i rozwianych woni kadzideł, lub jak na dzikiej ścieżce, usypanej kwiatami jałowca.
Niezmąconym, najczystszym swym głosem spytała:
— Kiedyż jedziemy?
— Czy chciałabyś pojechać jutro?
— Jutro, niech tak będzie.
— Strzeż się. Skoro raz tam wejdziesz, zejść nie będziesz mogła.
— A cóż to szkodzi? Będę spoglądać na ciebie.
— Spalisz się tam, strawisz, jak świeca.
— Ale tobie będę przyświecać.
— Przyświecać będziesz także i memu pogrzebowi...
Wymawiał te słowa tonem lekkim; ale w głębi samego siebie, ze zwykłą sobie potęgą życia urojonego, tworzył sobie baśń mistyczną. Po długich latach błąkania się po przepaściach zepsucia, powracała mu skrucha i żal. Wtajemniczony przez tę kobietę we wszystkie tajnie, które zapalała jeszcze jego chuć szalona, błagał teraz Wszechmiłosiernego o łaskę, coby zdołała rozproszyć nieznośny smutek tej miłości cielesnej. „Litości dla mych uciech dawniejszych i dla mych cierpień obecnych! Spraw, o Panie, bym znalazł siłę spełnienia ofiary w twem imieniu!“ I uciekał z kochanką na poszukiwanie takiej przystani. A na koniec u progu tej przystani spełniał się cud, bo ta nieczysta, ta zepsuta, ta nieubłagana dotąd nieprzyjaciółka jego duszy, ta róża piekieł, nagle zrzucała z siebie grzech wszelki, oczyszczała się z wszelkich zmaz, by za swym ukochanym iść aż do stóp ołtarzy. Sama promienna, oświecała święte ciemnice. U szczytu wysokiego kandelabru z marmuru, gdzie od wieków całych nie zajaśniały już światła, ona świeciłaby płomieniem niewygasłym swej miłości. „Kiedy staniesz przy tym kandelabrze wyprostowana, w milczeniu, opromieniać będziesz twoją twarzą rozmyślania mej duszy“. Ona płonąć miała wewnętrznym ogniem, nie żądając nigdy żadnego podsycenia dla swego płomienia, nie żądając nigdy nic wzajem od kochanka Ama bat amare. Ona miała wyrzec się na zawsze wszelkiego posiadania, wszelkiej własności: wyższa w czystości swej wszechwładnej od samego Boga, ponieważ Bóg ukochał swe stworzenie, ale wzajem odeń domaga się wzajemnego ukochania i staje się straszliwym dla tego, kto mu odmawia swej miłości. Jej miłość, to miała być miłość anachorety, wzniosła i samotna, podsycana jedną krwią tylko i jedną duszą. Poczuła, jak odpada od niej ta część jej istoty, która opierała się całkowitej ofierze. Nie było nic już w niej mętnego ni nieczystego. Ciało jej przeobraziło się w żywioł jakiś subtelny, rzutki, przezroczysty, nieskazitelny; zmysły jej stopiły się wszystkie w jedną jedyną i najwyższą rozkosz. W zniesiona na szczyt cudownego pomnika, płonąć będzie i cieszyć się swym zapałem i swą wspaniałością, niby płomień, który byłby świadomym swego własnego płomiennego życia...
Hipolita wytężyła ucha i rzekła:
— Słyszysz? Nowa jeszcze procesya! To jutro wigilia.
Jutrzenki, południa, zmroki i noce dźwięczały religijnemi pieniami. Jedna procesya szła po drugiej, przy blasku słońca, w świetle księżyca. Wszyscy dążyli do tegoż samego celu i sławili toż samo imię, pociągani gwałtownością tejże samej namiętności, straszliwi i nędzni zarazem z pozoru, porzucając na drodze chorych i umierających, nie zatrzymując się ani na chwilę, gotowi do przełamania każdej jakiejkolwiek bądź przeszkody, byle dojść tam, gdzie był balsam na wszystkie ich nieszczęścia, gdzie była obietnica spełnienia wszystkich ich nadziei. Szli, szli bez wytchnienia, zlewając swym potem własne ślady na pyle bez końca.
Jakież niezmierne promieniowanie siły musiało iść od tego obrazu prostego, by wstrząsnąć i pociągnąć te ciemne masy ciał ociężałych! Około czterech wieków temu, starzec siedemdziesięcioletni wśród pola spustoszonego gradem, ujrzał na wierzchołku drzewa Najświętszą Pannę Miłosierdzia, i odtąd corocznie w rocznicę tego ukazania się, cała ludność gór i nadbrzeża pielgrzymowała do świętego miejsca błagać o ulgę w swych cierpieniach.
O legendzie tej dowiedziała się Hipolita z ust Kandyi; od dni kilku zaś żywiła tajemną ochotę odwiedzenia sanktuarium. U niej przewaga miłości i nawyknienie do zmysłowych rozkoszy usunęły na plan dalszy uczucia religijne; ale jako rzymianka z rasy, a co więcej jeszcze, urodzona w Transtevere, wychowana wśród jednej z tych rodzin mieszczańskich, w których niepamiętną tradycyą władza nad sumieniami spoczywa zawsze w ręku księdza, była głęboką katoliczką, przywiązaną do wszystkich praktyk zewnętrznych kościoła, podlegającą porywom peryodycznym żarliwości gorącej.
— Tymczasem — mówiła — dla czegóż nie mielibyśmy i my pojechać do Casalbordino? Toć jutro wigilia. Czy się godzisz na to, żebyśmy tam pojechali? Dla ciebie to będzie zajmującem widowiskiem. Zabierzemy z sobą starego.
Jerzy zgodził się. Życzenie Hipolity odpowiadało jego chęciom. Myśl jego czuła potrzebę iść za tym prądem głębokim, stanowić cząstkę tego dzikiego aglomeratu ludzkiego, spróbować materyalnego zetknięcia ze spodniemi pokładami swej rasy, z temi pokładami skupionemi, zbitemi i niewzruszonemi, gdzie może znamiona pierwotne przechowały się dotąd nietknięte.
— Pojedziemy jutro — dodał, przejęty niepokojem na dźwięk zbliżającego się śpiewu.
Hipolita doniosła, wedle opowiadań Kandyi, o niektórych pokutach dzikich, którym się poddawali pielgrzymi na skutek uczynionych ślubów. Drżała na ich wspomnienie ze zgrozy! A w miarę, jak śpiew nabierał sił, oboje czuli, jak umysły ich przechodził powiew jakiś tragiczny.
Stali na pagórku, nocą. Księżyc świecił wysoko na niebie. Chłodna wilgoć kładła się na gęstych masach roślinności, drżących jeszcze po burzy popołudniowej. Wszystkie listki płakały, a te miryady łez, połyskujące niby dyamenty w księżycowej jasności, przetwarzały las cały. Kiedy Jerzy potrącił przypadkowo pień drzewa, świetlane te krople opadły ze wstrząśnionych gałęzi na Hipolitę, osypując ją gwiazdami. Krzyknęła i poczęła śmiać się.
— Ach, zdrajco! — szepnęła, przekonana, że Jerzy chciał jej zrobić figla tem niespodzianem pokropieniem.
I sposobiła się do odwetu.
Pod wstrząśnieniami drzewa i krzaki traciły swe płynne klejnoty z szelestem a głośny śmiech Hipolity rozbrzmiewał na stoku wzgórza. Jerzy wtórował jej także śmiechem, zapominając nagle o dręczących go zmorach, poddając się temu urokowi młodości, poddając się z rozkoszą temu orzeźwiającemu chłodowi nocnemu, przesiąkłemu wszystkiemi wyziewami ziemi. Starał się przybiedz pierwszy do drzewa, którego liście zdawały się najbardziej zmoczonemi; ona zaś usiłowała go wyprzedzić, spuszczając się odważnie po pochyłości oślizgłej. Przybywali niemal zawsze równocześnie pod pień wskazany i wstrząsali go razem oboje, wystawiając się jednakowo na deszcz spadających kropli. W ruchomym cieniu liścia na twarzy Hipolity białka oczu i białość zębów nabierały niezwykłego blasku a drobniutkie kropelki, podobne do brylantowego pyłu świeciły na kędziorach jej skroni, na policzkach, wargach, nawet rzęsach, drgając za każdym wybuchem śmiechu.
— Ach, czarodziejko! — zawołał Jerzy, puszczając pień wstrząsany i chwytając kobietę, która ukazała mu się raz w tajemniczym blasku swej piękności nocnej.
I począł okrywać pocałunkami całą jej twarz; pod dotknięciem ust czuł, że była mokrą od rosy jak owoc świeżo zerwany.
— Masz! masz! masz!
I za każdy raz całował ją gwałtownie w usta, policzki, w oczy, w skronie, w szyję, nienasycony, jak gdyby to ciało było całkiem nowem dla niego. Ona zaś pod ulewą tych pocałunków, przybierała postawę zachwycenia niemal, jak zwykle kiedy czuła, że kochanek jej ma chwilę prawdziwego upojenia. W takich chwilach zdawało się, że z najtajniejszych głębin własnej jej istoty, wydziela się najsłodsza i najpotężniejsza woń miłości, by podnieść jeszcze zapał Jerzego aż do niepokoju.
— Masz!
Przestał; niepokój począł go ogarniać. Dosięgnął najdalszych krańców wrażenia i nie mógł już ich przekroczyć.
Nie mówili nic do siebie; wzięli się za ręce; szli dalej drogą ku pustelni, środkiem pól, bo w tym biegu zbili się ze ścieżki. Doznawali obecnie znużenia i nieokreślonego smutku. Jerzy wydawał się zdziwionym. Zatem życie tak niespodzianie dało mu chwilkę nowej przyjemności nieznanej: nowe wrażenie, rzeczywiste a głębokie, na schyłku dnia niespokojnego, przeżytego wśród mar klasztornych! Ale czyż to było życiem? Nie byłoż to snem raczej? „Jedno jest zawsze cieniem drugiego; tam gdzie jest życie jest sen; tam, gdzie jest sen, jest życie“.
— Patrzaj! — przerwała Hipolita z dreszczem zachwytu.
A było to tak, jak gdyby objaśniała obrazem myśl, której on nie wypowiedział.
W blasku księżycowym, cicha, nieruchoma, stała tam winna latorośl. Szczepy proste owijały się dokoła tyczek niby w koło gibkich lasek bachantek a gałązki ociekające, liście przezrocze w przeglądającem przez nie blasku, z tysiącem splątań delikatnej tkanki ich nerwów, w dokładnej nieruchomości minerału, z tym pozorem kryształu i jaspisu, nieopisanie kruchego i znikomego, nie miały w sobie ni ziemskiej rzeczywistości, ni żadnego związku z otaczającemi je kształty, ale wydawały się ostatnim odłamkiem widomym świata alegorycznego, poczętego przez jakiegoś teurga i już dogasającego.
Mimowolnie z pamięci Jerzego wypłynął wiersz hymnu: „Vinea mea coram me est“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.