Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

policzki, w oczy, w skronie, w szyję, nienasycony, jak gdyby to ciało było całkiem nowem dla niego. Ona zaś pod ulewą tych pocałunków, przybierała postawę zachwycenia niemal, jak zwykle kiedy czuła, że kochanek jej ma chwilę prawdziwego upojenia. W takich chwilach zdawało się, że z najtajniejszych głębin własnej jej istoty, wydziela się najsłodsza i najpotężniejsza woń miłości, by podnieść jeszcze zapał Jerzego aż do niepokoju.
— Masz!
Przestał; niepokój począł go ogarniać. Dosięgnął najdalszych krańców wrażenia i nie mógł już ich przekroczyć.
Nie mówili nic do siebie; wzięli się za ręce; szli dalej drogą ku pustelni, środkiem pól, bo w tym biegu zbili się ze ścieżki. Doznawali obecnie znużenia i nieokreślonego smutku. Jerzy wydawał się zdziwionym. Zatem życie tak niespodzianie dało mu chwilkę nowej przyjemności nieznanej: nowe wrażenie, rzeczywiste a głębokie, na schyłku dnia niespokojnego, przeżytego wśród mar klasztornych! Ale czyż to było życiem? Nie byłoż to snem raczej? „Jedno jest zawsze cieniem drugiego; tam gdzie jest życie jest sen; tam, gdzie jest sen, jest życie“.
— Patrzaj! — przerwała Hipolita z dreszczem zachwytu.
A było to tak, jak gdyby objaśniała obrazem myśl, której on nie wypowiedział.
W blasku księżycowym, cicha, nieruchoma, sta-