Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mógł wskrzesić w sobie ani tego wielkiego upojenia, jakiego doznał w pierwszym dniu zaraz, kiedy to zdało mu się, że czuje istotnie słońce w własnem sercu, ni smętnego uroku pierwszej samotnej przechadzki, ni radości nieoczekiwanej i wzniosłej, którą w ów majowy poranek przejął go śpiew Favetty i zapach jałowcu, osypanego rosą. Na ziemię i morze ludzie rzucali cień tragiczny. Ubóstwo, choroba, obłąkanie, postrach i śmierć czatowały na każdym kroku i wszędzie rozścielały się swobodnie. Wicher płomienny fanatyzmu przebiegał z końca w koniec kraj ten cały. Dniem i nocą, z daleka i zblizka rozbrzmiewały hymny religijne, monotonne i nieskończone. Oczekiwano Mesyasza a maki wśród zbóż przywodziły na myśl obraz jego tuniki czerwonej.
Dokoła wszędzie wiara uświęcała wszystkie formy roślinne. Legenda chrześciańska owijała się około pni drzew, wykwitała z pomiędzy gałęzi. Na kolanach Madonny uciekającej i ściganej przez faryzeuszów, Dzieciątko Jezus zamieniało się w pszenicę, co się rozsypuje. Ukryci w dzieży, podnosili ciasto na chleb rozczynione i czynili je niewyczerpanem. Na słonecznikach suchych i ciernistych, co rozraniły słodką stopę Dziewicy cięży przekleństwo; len za to był błogosławionym ponieważ jego kołysanie olśniło oczy faryzeuszów. Błogosławionem także jest drzewo oliwne za to, że dało schronienie Przenajświętszej Rodzinie w pniu swym otwartym w kształcie chaty