Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i jego myśl więził obraz chłodnego cieniu i skupienia, co panuje w nawie romańskiej świątyni.
Odgłos dzwonów nie dochodził do Pustelni, albo przynajmniej dochodził w rzadkich tylko odstępach, na falach lekkiego wietrzyka. Kościół miasteczka zbyt był odległy, powszedni prawdopodobnie, bezwątpienia niesłynący bynajmniej z piękności lub tradycyj starożytnych. Jerzemu potrzeba było sąsiedniego ustroina, godnego jego, w którym mistycyzm jego mógłby wykwitnąć estetycznie niby w głębokiej urnie marmurowej, która zamyka wizyę dantejską Luki Signorelli.
I przypomniał sobie opactwo świętego Klemensa w Casauria, to opactwo, widziane gdzieś dawno, w dniach dzieciństwa jeszcze i przypomniał sobie, że je zwiedzał podówczas z Demetriem. Tu wspomnienie, jak wszystkie wspomnienia odnoszące się do pokrewnego mu człowieka, jasnem było i wyraźnem, jak gdyby wczoraj zaledwie rzecz miała miejsce. By przeżyć raz jeszcze tę godzinę swego życia, by wskrzesić widma wszystkich wrażeń wówczas doznanych, dość mu było skupić się w sobie przez chwilę. I chodzili Demetrio i on szeroką drogą, kędy schodziły pielgrzymujące gromady ku opactwu, ukrytemu jeszcze wśród drzew. Spokój nieskończony panował dokoła, wśród tej wspaniałej samotni, na tej szerokiej drodze, zorośniętej murawą, zasypanej ka-