Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wśród kamieni rozrasta się trawa; kapucyn przechodzący placem; biskup, co przed szpitalem wysiada z czarnej karocy, z sędziwym lokajem u drzwiczek; wieżycę na białem dżdżystem niebie, zegar wydzwaniający powolnie godziny i nagle w głębi ulicy cud: katedrę. Czyliż nie roił o tem by się schronić na szczyt tej skały, uwieńczonej klasztorami? Czyliż nieraz nie wzdychał z głębi duszy do tej ciszy, do tego spokoju? I marzenie to teraz również wracało mu do duszy takiem, jakiem natchnęło go iście niewieście obezwładnienie w ciepły szarawy półmrok kwietnia: „Mieć kochankę, albo słuszniej mówiąc, siostrę kochającą, która byłaby szczerze pobożną; pojechać tam i tam z nią pozostać... Spędzać całe godziny, długie godziny w katedrze, przed nią, dokoła niej; chodzić, rwać róże w ogrodach klasztornych; odwiedzać zakonnnice, które cię raczą konfiturami... Kochać bardzo i spać wiele w łóżku miękiem, osłonionem białemi muślinami, dziewiczem, między dwu klęcznikami“...
I zdjęła go ponownie tęsknota rozemdlona za cieniem, za ciszą, za ustroniem zamkniętem szczelnie i odosobnionem, gdzie mogły rozwijać się kwiaty najwątlejsze, myśli najsubtelniejsze, wrażenia zmysłów najgwałtowniejsze. Cały ten blask słoneczny, kładący się na linie zbyt wyraźne zbyt silne, począł go razić, obrażać niemal. I tak samo, jak obraz szemrzącego źródła wywiera pewien urok na mózg tego, co jest spragniony, tak