Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jerzy zgodził się. Życzenie Hipolity odpowiadało jego chęciom. Myśl jego czuła potrzebę iść za tym prądem głębokim, stanowić cząstkę tego dzikiego aglomeratu ludzkiego, spróbować materyalnego zetknięcia ze spodniemi pokładami swej rasy, z temi pokładami skupionemi, zbitemi i niewzruszonemi, gdzie może znamiona pierwotne przechowały się dotąd nietknięte.
— Pojedziemy jutro — dodał, przejęty niepokojem na dźwięk zbliżającego się śpiewu.
Hipolita doniosła, wedle opowiadań Kandyi, o niektórych pokutach dzikich, którym się poddawali pielgrzymi na skutek uczynionych ślubów. Drżała na ich wspomnienie ze zgrozy! A w miarę, jak śpiew nabierał sił, oboje czuli, jak umysły ich przechodził powiew jakiś tragiczny.
Stali na pagórku, nocą. Księżyc świecił wysoko na niebie. Chłodna wilgoć kładła się na gęstych masach roślinności, drżących jeszcze po burzy popołudniowej. Wszystkie listki płakały, a te miryady łez, połyskujące niby dyamenty w księżycowej jasności, przetwarzały las cały. Kiedy Jerzy potrącił przypadkowo pień drzewa, świetlane te krople opadły ze wstrząśnionych gałęzi na Hipolitę, osypując ją gwiazdami. Krzyknęła i poczęła śmiać się.
— Ach, zdrajco! — szepnęła, przekonana, że Jerzy chciał jej zrobić figla tem niespodzianem pokropieniem.
I sposobiła się do odwetu.