Trucizny/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XVII
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Pani Poluta czuła się coraz gorzej. Miała teraz posadę w ministerstwie, mogła posyłać na opłacenie nauki Ani w klasztorze. Praca domowa nękała ją coraz bardziej. Nadarzyła się jej służąca. Była to repatrjantka. Nie podobało się w niej pani Polucie zbyt kategoryczne i podkreślone poczucie praw indywidualnych. Była to pozostałość Bolszewji, — ów wilczy apetyt na użycie i zerwanie wszelkich cugli z osobowości w dążeniu do nasycenia się.
Ale pomyślała, że może potrafi oddziałać na tę duszę wykolejoną. Zgodziła więc Cesię.
Postanowiła wrócić swą Cesię kulturze zachodniej. Zapisała ją na kursa dla dorosłych. Dziewczyna chodziła na kursa chętnie, bo spotykała tam chłopaków. Postawiła też zaraz swojej pani warunki: od pół do siódmej jest wolna i albo idzie na kursa, albo robi coś dla siebie.
Robiła rzeczy najkonieczniejsze, zwłaszcza z jej również dobrobytem związane, jak obiad, pranie. Uważała sobie za ubliżenie posługi osobiste. Zagadnięta o jakiś przedmiot, mówiła tylko, gdzie leży, nigdy nie pofatygowała się go podać.
Pani Poluta wracała zupełnie rozbita. Trawiła ją choroba nerwowa i wyczerpanie. W domu musiała jeszcze podjąć mnóstwo krzątaniny i rękoczynów, wypoczywała bardzo mało. Drażniły ją zuchwałe odpowiedzi dziewczyny i niedelikatne przytyki do jej niedostatku. Powiedziała jej raz:
— Ciągle mówisz, że tylko biedni są coś warci. Powinno ci się podobać, że nie jestem bogatą.
Cesia odparła z pogardą:
— Kto nic nie ma, to czego po nim się spodziewać? Co ja mam od takiego człowieka?
— A nie rozumiesz, że człowiek biedny może mieć lepsze serce i być więcej wart od bogatego?
— A co mnie po sercu? Ja chcę bluzki jedwabnej, chcę iść w święto na karuzelę, chcę do kina, do teatru. A serce? Czy człowiek od tego syty? Czy to przyjemne?
Stało się zupełnie źle, gdy kawalerzy z kursów zaczęli przesiadywać w kuchni. Na uwagi pani Poluty, że niedobrze jest przyjmować młodych ludzi, jeżeli nie jest się pewną ich uczciwych zamiarów, Cesia zaczęła się z niej wyśmiewać.
— Pani to jak ten ksiądz z pod Warszawy, o którym mi mówiła Marysia z kursów, co jest w obowiązku na Wilczej pod czterdziestym. W jeich miasteczku garnizon stoi. W niedzielę w kościele dziewczyny staną, wcisną się między żołnierzy. Dopieroż tam i szepczą się z żołnierzami, i oko do siebie robią. To ksiądz powiada: — Niedobrze tak, dziewczęta! Po jednej stronie powinni stać żołnierze, a wy po drugiej. Nie trzeba razem: — A one jak zagdaczą: — To nam ksiądz każe boczyć się na żołnierza polskiego, to nam ksiądz od nich każe zdaleka! A w wojnę bolszewicką ksiądz uczył: — Miejcie serce dla żołnierza polskiego! — Dopieroż ksiądz złapał się za głowę i uciekł. Widzi, że nie przegada.
Pani Poluta machała ręką i wychodziła, ogromnie zmęczona. Dziewczyna prowadziła cię coraz huczniej.
Pani Poluta wiedziała, bo pełne były tego szpalty gazet, że nadchodzi nowy świat pracy. Współczuła zawsze upo ledzonym i wydziedziczonym. Czasem wśród wspaniałego życia w wielkopańskim dworze marzyła, żeby rozdać większą część mienia cierpiącym i istotnie, szeroko pomagała ludziom dokoła. Ludzie pracy... Niech im będzie najlepiej. Ale teraz widziała, że chodziło nie o prawo cierpiących. Chodziło o prawo najgorszych. Przez parę wieków literatura społeczna budziła współczucie warstw inteligentnych dla cnotliwej nędzy. I oto masy pogrążone dotąd w nędzy wyszły na widownię. Ukazały prawdziwe oblicze swoje. Oblicze twardych, egoistycznych, zmaterjalizowanych bestyj. Odwracał się porządek świata. To, co było udzielane im dawniej przez miłość, z nadmiaru uczuć humanitarnych, teraz brali sami z nienawiścią i szydem, z absolutną bezwzględnością.
Nieraz, przechodząc, spotykała dozorcę domu. Miał antypatyczną twarz buldoga, na której czasem przebiegał wyraz chytrości. Jeszcze za czasów ekscesów męża musiała drogo okupywać jego bardzo zresztą względną grzeczność. Odtąd ustaliło się płacenie mu przy różnych okazjach kontrybucji, która była dla pani Poluty mocno uciążliwa.
Co do innych lokatorów, stosował cerber domowy różne dozy tolerancyjnej względności, pogardy lub najczołobitniejszej uniżoności.
Gdy był pewnego razu u niej w mieszkaniu z racji wniesienia jakiegoś pakunku, zagadnęła go:
— Czy prawda, że burżuje gardzą biednym człowiekiem, a szanują nie dobrego, a bogatego?
— Sprawiedliwie pani mówi. Takie one są.
— A kogo pan więcej szanuje, robotnika Soleckiego z pod nr. 65, czy kupca Końskowolskiego z pod numeru 12?
— Juści, że pana Końskowolskiego. Pan, jak należy. Jak z panienkami samochodem w nocy przyjeżdża, zawsze rzuca parę złotych.
— To znaczy on dobry człowiek, jeżeli po nocy hula?
— Dobry to on nie jest. Nie po bożemu to. Ale hojny.
— Znaczy pan jest burżuj, bo szanuje nie dobrego, a bogatego.
— Ja nie burżuj.
— Dlaczego?
Ten zastanowił się głęboko.
— Bo ja nie uczony.
Pani Poluta zaśmiała się.
— To ten paskarz z przeciwka, o którym mi pan opowiadał, co to ledwo podpisać się umie, a zbił podczas wojny majątek, nie jest burżuj? Przecie on nie uczony?
Stróż stał, drapiąc się w głowę. Potem porwał się z głęboką urazą:
— E, bo pani to człowiekow i zawsze w głowie zakręci. Dobrze my wiedzieć będziemy, kogo trza na latarnię.
Pani Poluta uśmiechała się smutno. Miała starą książkę, w małych, oprawnych tomikach: Paul de Kock „L’homme à trois culottes“. Pogląd na inteligencję podobny, jaki wyznawał dozorca-buldog, miano już podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej. I tam były dwie oznaki wroga ludu: majętność lub inteligencja.
Na schodach kuchennych mieszkała uboga wdowa po żołnierzu, z małemi dziećmi. Pewnego razu zaczął dymić w jej mieszkaniu piec. Wyprowadziwszy dzieci na schody po biegła do stróża, aby przyprowadził jej zduna. Znała jego nieużytość, ale sądziła, że wyjątkowy wypadek go wzruszy.
— Ja tam dla pani na posyłki nie jestem — brzmiała odpowiedź.
— Ależ mi się dzieci poduszą w dymie. Nie mam nikogo znajomego, żeby je zaprowadzić do innego mieszkania.
— A niech się poduszą, niech choć się uwędzą na wędzonki. Moje dzieci?
Pani Poluta wyjrzała przypadkiem na schody. Zabrała dzieci i chciała wydelegować Cesię po zduna.
— Ja się godziłam robić pani, a dla innych babów latać nie było w zgodzie — odparła Cesia z najwyższem oburzeniem.
Pani Poluta poszła sama po zduna, bo jedno z maleństw krzyczało, zląkłszy się obcego otoczenia i me chciało zostać bez matki.
Koleżanka z ministerstwa, wielka społecznica, zaciągnęła ją na zebranie związku zawodowego piekarzy.
Kiedyś robotnicy tego fachu mieli pracę w nocy i święta. Było im ciężko. Byli źle płatni! Sądziła, że ujrzy ludzi, których chleb nie bodzie.
Natomiast w sporej sali, udekorowanej czerwonym sztandarem, z groźnymi napisami i portretem Marksa i Daszyńskiego, zastała gromadę ludzi o sytym wyglądzie. Mieli porządne ubrania marynarkowe, płócienną sztywną bieliznę, niektórym wyglądały z kieszonek kamizelki zegarki.
— Gdzież ten lud nieszczęśliwy, gdzie ci „ludzie bezdomni“? — pomyślała pani Poluta.
Poczuła w pewnym zakątku duszy pustkę. Od dziecka rosła w tradycji, że trzeba dźwignąć lud, by odrodził się naród. Teraz kogóż tu dźwigać? Dla kogo się poświęcać? Dla kogo pracować?
Otaksowała najbardziej wypasionych, przepytała o zarobki i przyszła do wniosku, że są znacznie od niej zamożniejsi. A tymczasem nie dają nikomu napiwków. Nie kupują książek. Nie dają na cele społeczne, chyba na związki i partje, które wywalczają dla nich zdobycze ekonomiczne. Rzadko chodzą do teatru, nigdy na koncerty i wystawy. Nie wszyscy kształcą dzieci w szkołach średnich, a szkołę powszechną mają bezpłatną. Prócz tego, nie potrzebują przy robocie porządnego ubrania, wydają więc na nie znacznie mniej, niż przeciętny inteligent.
— Już nie jest im źle, więc nie mam już obowiązków — myślała.
Przypomniała sobie z urazą kobietę suchotniczą, stojącą na mrozie z sinem dzieckiem w kolejce po chleb. Było to podczas wojny. Narzekała cienkim, chorym głosem na drożyznę chleba. Jednocześnie czytała pani Poluta w gazetach o nowym strajku piekarzy dla podniesienia swych zarobków.
— To już wtedy musieli się zacząć tak ładnie wypasać — zniechęcała się coraz bardziej. Bo i dla niej chleb był za drogi.
Przypomniała sobie wydawnictwa socjalistyczne, nielegalne, które przed wojną trafiały do jej rąk, dzięki społecznictwu męża, które wyniósł z uniwersytetu. Robotnik był tam wyobrażony z twarzą energiczną i uduchowioną, a nad nim wznosił się komin fabryczny i promieniowało geometryczne słońce. Gdzie ci ludzie przyszłości, uosabiający zwycięstwo człowieka nad materją? Czy to ci?
Widziała na ich twarzach tępość dosytu i letarg duszy, zasklepionej w kole codziennych potrzeb i walk życiowych. A oto przemawia jeden z ich prowodyrów:
— Towarzysze, walka klasowa — to najgłówniejsza sprężyna świata. Na karkach innych warstw robotnik fabryczny wespnie się na szczyt bogactwa i potęgi. Podepcze burżuazję i drobnomieszczaństwo, uosabiające reakcję. One nie mają prawa żyć!
Na miejsce mówcy, który zapocił się i zaślinił i zszedł, ocierając czoło rękawem, wszedł na estradę za stolikiem robotnik. Jaka miła twarz, okolona ciemnym włosem, twarz sucha, z szafirowemi oczami. Na Podlasiu bywają takie.
— Słyszałem tutaj wiele słów, — zaczął, aż mam od nich głowę, jak bania. Na mój prosty rozum nie wychodzi tak, jak towarzysz wykłada. Drobnomieszczanin także chce żyć. Na cudzych karkach stać nie można, rozstąpią się i ten, kto stoi, poleci w dół. Byli kapitaliści i inteligenci — zrzucić ich po to, aby przyszli inni panowie? Panowanie wam złe, a sami chcecie panować. Równości wy nie rozumiecie, bo chcecie zrównać się z tymi, co mają pełną kieszeń i brzuch. Chcecie odebrać bogactwo tym, co mają, choć Bogiem a prawdą nic wam nie brakuje. Ale czy który z was bąknął o tem, że są bezrobotni i że im pomóc trzeba? Narzekają, że kapitaliści myślą o sobie. A jak naprawdę wygląda solidarność klasy robotniczej? Nie w strajku, kiedy interes was zbiera do kupy, ale w życiu, w jednym domu robotniczym, gdzie człowiek dla człowieka kroku nie stąpi.
— Towarzysz znowu ględzi o filantropji — idźcie z nią się wypchać do klerykałów!
— Nie o filantropję chodzi. Jak źli ludzie najlepsze prawa wezmą do ręki, to z nich wyjdzie nieprawość. Przyszli inteligenci. Nauczyli nas zażądać zamiast suchej skórki — dużej pajdy chleba i to suto smarowanej masłem. Nauczyli nas, że Marks lepszy od Mesjasza, a tylko idjota wierzy w Boga, zamiast w pana Darwina. A dusze nasze? Kto dusze nasze podniósł? Czy od masła i mięsa rozrosła się dusza moja? Trzeba wydać straszną walkę cudzemu cierpieniu. My walczymy tylko z naszem cierpieniem. I świat ciągle zgrzyta, jak niesmarowana maszyna. Zaczęli my go naprawiać, a nie z tego końca.
Pani Poluta patrzyła na zjadliwie skrzywioną twarz koleżanki, która przyłączyła się do zgodnego chóru okrzyków:
— Burżuj! Ciasna głowa! Chrześcijański demokrata! Pachołek klechów! Precz z nim!
Ucieszyła się, że spokojna, rozwidniona twarz robotnika ani drgnęła pod gradem potępień, jak pod świszczącemi ciosami bicza. Zszedł, powiedziawszy swoje. Obok pani Poluty siedział młody człowiek, czarniawy, chudy, z płonącemi niezdrowym ogniem oczami. Typowa twarz anarchisty, podobna do zgilotynowanego Caserio, zabójcy prezydenta Carnot’a. Siedział, oparłszy łokcie na kolanach, a na nich głowę. Wypił chciwie słowa mówcy, odmienne od zwykłej katarynki partyjnej, od starych liczmanów frazesu, przyjmowanych obrzędowo, nie wstrząsających już nikim. Były to własne słowa tego człowieka, w ciężkim trudzie wykute w nim samym wewnątrz duszy. Teraz przetrawiał je. Myśl jego pracowała, oczy płonęły.
Pani Poluta wyszła i odpowiadała monosylabami na zapytania roznamiętnionej koleżanki. Określała:
— Wstrętna jest niewiasta, gdy ją rozpali i roznamiętni polityka. Już lepiej niech poluje na męża.
Słowa wypowiedziane przez owego robotnika, miały siłę surową i przekonywującą prawdy, w ciężkim trudzie wykutej z materjału własnej duszy. Wstrząsnęły panią Polutą do głębi. Zrozumiała:
— Kończy się misja wyzwolenia mas od cierpień fizycznych. Niedługo zakończy się proces dziejowy tępienia nędzy indywidualnej. Zostanie chyba nędza zbiorowa, dotykająca klęską żywiołową całe społeczeństwo. Weszliśmy na drogę ustalenia opieki społecznej nad jednostką.
— Ale pozostała inna misja, ważniejsza i trudniejsza. Obudzić dusze tych ludzi, które z wrastającym dobrobytem zdają się tem ciężej zapadać w sen. Wstrząsnąć nimi, zatargać ogromnym krzykiem duszy. Ukazać im schody świetliste, na które wstępować jest przeznaczeniem człowieka.
Było to zadanie o wiele od innych trudniejsze. Cóż łatwiejszego, jak rzucić hasło: — Napełniaj brzuch i kieszeń! — O ileż trudniej wysiłkiem i przeobrażeniem wewnętrznem zmienić dusze. Materjaliści dziejowi sądzili, że nędza i jej nacisk wykoszlawią ludzi. Odjęto nędzę. Polepszono nieskończenie warunki materjalne. Doskonałość człowieka nie zyskała na tem.
Klasa ludzi sytych i zamożnych oddawna została przez demagogów ogłoszona za zdegenerowaną i niemoralną. A tymczasem właśnie sytość uznano za środek postępu ludzkości. Sytość bez określonej granicy. Sytość w dawkach, przy których nie przewidywano przesycenia. Może odjęcie niedostatku dawało robotnikowi czas i wolną głowę do uczestniczenia w kulturze. Ale on w niej nie uczestniczył. Chyba w najgorszem jej zepsuciu.
Pani Potuta spróbowała w swej Cesi „budzić duszę“. Ale napotykała zjadliwą ironję i otwarte poziewanie. Wszystko, co stało poza rozrywką i nabywaniem strojów albo też smacznem jadłem było inteligenckiem zawracaniem. głowy. Możnaby tego posłuchać, tak, jak nauczyciela na kursach dla dorosłych, ale tylko w takim razie, jeżeli kosztem tego miało się towarzystwo dwudziestu kilku chłopaków. Możnaby tego posłuchać, gdyby za to dali bluzkę albo choćby bilet do kina.
To też pani Poluta machnęła i na to ręką. Obiecywała sobie, że kiedyś, odchowawszy Anię, poszuka wśród ludu tych lepszych jednostek, aby nad niemi pracować.
Tymczasem stanął przed nią dylemat życiowy: oszczędzać na wikcie, czy zostać bez bucików. Ale pierwsze próby oszczędnościowe wywołały otwarty bunt służącej:
— Mnie tam nic do pani interesów. Ja mam mieć dobrze, zapłacone w czas, syto, smacznie, ciepło. A głodzić się pani może, ale sama.
Skutkiem przeciekających bucików była choroba. Pani Poluta pewnego dnia nie poszła do biura.
Leżała w łóżku i słuchała rzucania statkami w kuchni i niechętnego mruczenia Cesi. Teraz musiała ją obsłużyć i wykonać drobne roboty, które dla świętego spokoju robiła sama pani Poluta. Pani Polucie było przykro. Potrzebowała współczucia i dobroci w chorobie.
Cesia weszła do jej pokoju, rozglądając się po kątach. Chwyciła ramę od portretu matki pani Poluty. Rama rozkleiła się i leżała na wierzchu. Pani Poluta wybierała się odnieść ją do naprawy.
— Poco Cesi ta rama? — poruszyła się pani Poluta.
— Na rozpałkę, zapomniałam drzewa przynieść, a iść mi się nie chce.
— Proszę to zostawić, tego ruszać nie wolno, — powiedziała pani Poluta.
— To niech pani sama idzie po drzewo, ja dla pani nogów tyle razy zbijać nie będę, — warknęła Cesia brutalnie i wyszła z ramą. Pani Poluta słyszała, jak rąbała ją w kuchni. Nie miała sił wstać. Zresztą poco? Wszak nie będzie się szarpała z istotą niższą.
Wieczorem o zwykłej swej porze Cesia zasiadła z zeszytem w przyległym pokoju. Skarżyła się, że w kuchni wieje i wolała siedzieć przy stole jadalnym w pokoju. Atoli w momentach, gdy przychodzili kawalerowie, przestawało tam wiać.
Pani Poluta gorączkowała. Tęskniła do obecności istoty dobrej i swojej. Zdawało jej się, że wróciły dawne czasy. Przychodzi jej mąż. Kładzie kochające dłonie na głowie. Och, poczuć dłonie pełne pieszczoty na głowie zmiażdżonej kołami życia...
Nagle usta jej napełniły się lepką cieczą. Nieznośny skrzep zdusił ją w gardle. Krwotok płucny, — konstatowała z przestrachem.
Zawołała, dusząc się krwią:
— Cesiu, na pomoc, krew z gardła.
Doszedł ją zły głos:
— Od pół do siódmej mam wymówiony czas dla siebie. Czemu mi pani spokoju nie daje? Te burżuje toby żyły z człowieka wyciągnęły.
Pani Poluta wstała z trudnością i poszła do umywalni. Usłyszała jednocześnie pukanie: do drzwi kuchennych. Cesia porwała się, by otworzyć swemu gościowi. Pani Poluta zachwiała się na nogach. Było jej czarno w głowie. Ocknęła się na podłodze. Krwotok ustał. Wróciła do łóżka i zasnęła okrwawiona, z powalanemi rękami i twarzą, nie mając sił dźwignąć dzbanka z wodą.
Przez parę dni leżała ciężko chora. Cesia przynosiła jej herbatę i ciskała ją prawie na stolik ze złym humorem. Pytała, co będzie jadła, nie otrzymywała odpowiedzi, przynosiła byle co i złościła się coraz gorzej. Czuła, że jest nie w porządku, ale uważała swoją panią w jej ciągłej apatji i osłabieniu woli za pochyłe drzewo, na które kozy zawsze mogą skakać.
Pierwszego dnia po wstaniu z łóżka pani Poluta posłała list do Prętkiewicza. Ze wszystkich znajomych powojennych był dla niej najsympatyczniejszy. Lubiła go za dyskrecję. Była pewna, że nie urazi jej żadnem niewczesnem pytaniem. Odkąd Wasilewicz wpadł w zgubny swój nałóg, unikała ludzi. Współkolegów z ministerstwa nie dopuszczała zupełnie do swego życia prywatnego. Wezwała więc Prętkiewicza do siebie.
Tegoż popołudnia przyniesiono jej większą kwotę pieniędzy od jednego z kresowców, któremu kiedyś tę kwotę pożyczyła, a który szczęśliwie prowadził afery leśne. Oddawała się właśnie uciesze z tego powodu, gdy znów zadzwoniono. Był to Prętkiewicz.
Przywitał się z nią, cokolwiek zażenowany. Widać przepełniony był obawą, że może ją w czemś urazić. To też był małomówny wbrew zwyczajowi.
— Dawno byłbym sobie pozwolił odwiedzić złotowłosą margrabinę, ale słyszałem, że się nie udziela nikomu, — zaczął, — obawiałem się być natrętny.
— Byłam istotnie niezdrowa przez pewien czas, a teraz też jestem po chorobie. Chcę prosić pana o przysługę.
— Ależ z przyjemnością.
— Służąca była dla mnie bardzo niedobra podczas choroby. Nie mam sił jej odprawić. Proszę to za mnie zrobić i przysłać mi jaką pielęgniarkę. Jeszcze tu jest także parę spraw pieniężnych do załatwienia.
— Ależ z przyjemnością. Niechże ja marny literacina mam małą zasługę na świecie. Bo też pani zawsze wszystkich rozpuszcza na cygański bat. Rozpuściła pani dziecko, służącą, męża...
Tu ugryzł się w język. Pani Poluta zrobiła się bardzo blada. Prętkiewicz siedział całkiem nieszczęśliwy i miął w rękach swój kapelusz filcowy, nadając mu kształt to rembrandtowski, to spiczasty jak u bandytów włoskich, aż gospodyni znowu uśmiechnęła się do niego.
— Pan zawsze filozofuje.
— A jakże. Spisuję teorję czystej formy w sztuce. Nie uwierzy pani, jakie to śliczne zajęcie — bawić się w abstrakcję. Wyłączam z kręgów myślenia, coraz to więcej zjawisk materjalnych. Wyrzucam ze siebie coraz więcej czuć zmysłowych. Staję się, jak odkażona woda destylowana. Żadnych zarazków wzruszeniowych, żadnej treściowosci z zainteresowaniem życiowem. Czysta praca intelektu. Szybowanie na kręgach coraz wyższych do kilku najistotniejszych, wszechobejmujących formuł kosmicznych. Wie pani, czuję się czasem, jak dom bez fundamentu, unoszący się w powietrzu, jak wieżyca na samolocie!
Pani Poluta zaśmiała się.
— O jakie porównanie futurystyczne.
— Ale pani jest chora, — spostrzegł się Prętkiewicz, a taka maszyna do produkowania abstrakcji jest dość nużąca. Zawsze wchodząc do ludzi, powtarzam sobie zasadę: — Nie forsuj mózgów twoich bliźnich. Ale się zagalopuję i zapomnę o niej. Wczoraj przez zapomnienie zacząłem mówić mojej gospodyni o jedni ducha autonomicznego, kiedy pytała, czy ma mi zrobić jaja na miękko na śniadanie.
— Mój intelekt odpoczął w kieracie codziennym i z przyjemnością słucham pana.
— To przez grzeczność. Teraz wezwijmy wszystkie Erynje na głowę tego czarnego charakteru. Musi ustąpić. Do Tartaru z nią! Wyrok tragiczny wypisali Eak i Radamantes!
Wyszedł do kuchni i pani Poluta ze zdenerwowaniem słyszała głos jego i Cesi. Po chwili Prętkiewicz wrócił z miną pogromcy.
— Okaz proletarjatu powojennego błaga o minutę posłuchania. Obiecał mi ten warszawski kocmołuch vulgo parzygnat największą potulność i wersalskie ugrzecznienie.
Pani Poluta wzdrygnęła się.
— Po tem, jak zostawiła mnie w chorobie bez ratunku, został mi tak głęboki uraz psychiczny, że wprost nie wiem, jak mogłabym go wyrwać, czem wygładzić.
— To niech nie wchodzi!
— Nie, proszę poczekać, — namyślała się pani Poluta, — proszę poczekać. Tu trzeba zrobić zrównanie matematyczne. Sumą dobra wygładzić sumę zła.
Dziewczyna sama wpakowała się w tej eh wili do pokoju, głośno chlipiąc.
— I za co mnie pani odprawia? Za moją ciężką pracę? Pani to jest burżujka i chce, żeby przed nią skakać. A ja jestem także człowiek. Równe prawo mam. Obiecała mnie pani po równości traktować, a tera mnie pani na bruk wyrzuca. Ja się tu odzwyczaiłam ciężko robić. Gdzie ja na poczekaniu letką służbę znajdę?
Pani Poluta z postanowieniem wzięła z biurka część pieniędzy. Dała je dziewczynie.
— Masz tu na pamiątkę odemnie — powiedziała.
Oczy Cesi zaświeciły się niesamowitą chciwością. Chwyciła pieniądze drżącemi rękami. Przeliczyła banknoty. Zacisnęła w garści. Wzruszenie dławiło ją. Przypadła do ręki Wasilewiczowej.
— Daj spokój, — usunęła się ta z niesmakiem, — przecież teraz równość i nie wypada pani w ręce całować.
— Za taki pieniądz można! — odkrzyknęła służąca radośnie i wypadła z pokoju.
— Znalazła pani sposób na uraz psychiczny — mruknął Prętkiewicz zły, — przecież ta łajdaczka nawet nie zrozumiała głębi swojej niecnoty. Jeszcze ją pani najczulej wynagrodziła. Przecież teraz ostatecznie będzie zdania, że pani jest chyba niespełna rozumu. Czy jej to się należy? Czy jej to potrzebne?
Pani Poluta odpowiedziała:
— Nie, ale mnie to było potrzebne.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.