Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Sprawiedliwie pani mówi. Takie one są.
— A kogo pan więcej szanuje, robotnika Soleckiego z pod nr. 65, czy kupca Końskowolskiego z pod numeru 12?
— Juści, że pana Końskowolskiego. Pan, jak należy. Jak z panienkami samochodem w nocy przyjeżdża, zawsze rzuca parę złotych.
— To znaczy on dobry człowiek, jeżeli po nocy hula?
— Dobry to on nie jest. Nie po bożemu to. Ale hojny.
— Znaczy pan jest burżuj, bo szanuje nie dobrego, a bogatego.
— Ja nie burżuj.
— Dlaczego?
Ten zastanowił się głęboko.
— Bo ja nie uczony.
Pani Poluta zaśmiała się.
— To ten paskarz z przeciwka, o którym mi pan opowiadał, co to ledwo podpisać się umie, a zbił podczas wojny majątek, nie jest burżuj? Przecie on nie uczony?
Stróż stał, drapiąc się w głowę. Potem porwał się z głęboką urazą:
— E, bo pani to człowiekow i zawsze w głowie zakręci. Dobrze my wiedzieć będziemy, kogo trza na latarnię.
Pani Poluta uśmiechała się smutno. Miała starą książkę, w małych, oprawnych tomikach: Paul de Kock „L’homme à trois culottes“. Pogląd na inteligencję podobny, jaki wyznawał dozorca-buldog, miano już podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej. I tam były dwie oznaki wroga ludu: majętność lub inteligencja.