Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pani Poluta machała ręką i wychodziła, ogromnie zmęczona. Dziewczyna prowadziła cię coraz huczniej.
Pani Poluta wiedziała, bo pełne były tego szpalty gazet, że nadchodzi nowy świat pracy. Współczuła zawsze upo ledzonym i wydziedziczonym. Czasem wśród wspaniałego życia w wielkopańskim dworze marzyła, żeby rozdać większą część mienia cierpiącym i istotnie, szeroko pomagała ludziom dokoła. Ludzie pracy... Niech im będzie najlepiej. Ale teraz widziała, że chodziło nie o prawo cierpiących. Chodziło o prawo najgorszych. Przez parę wieków literatura społeczna budziła współczucie warstw inteligentnych dla cnotliwej nędzy. I oto masy pogrążone dotąd w nędzy wyszły na widownię. Ukazały prawdziwe oblicze swoje. Oblicze twardych, egoistycznych, zmaterjalizowanych bestyj. Odwracał się porządek świata. To, co było udzielane im dawniej przez miłość, z nadmiaru uczuć humanitarnych, teraz brali sami z nienawiścią i szydem, z absolutną bezwzględnością.
Nieraz, przechodząc, spotykała dozorcę domu. Miał antypatyczną twarz buldoga, na której czasem przebiegał wyraz chytrości. Jeszcze za czasów ekscesów męża musiała drogo okupywać jego bardzo zresztą względną grzeczność. Odtąd ustaliło się płacenie mu przy różnych okazjach kontrybucji, która była dla pani Poluty mocno uciążliwa.
Co do innych lokatorów, stosował cerber domowy różne dozy tolerancyjnej względności, pogardy lub najczołobitniejszej uniżoności.
Gdy był pewnego razu u niej w mieszkaniu z racji wniesienia jakiegoś pakunku, zagadnęła go:
— Czy prawda, że burżuje gardzą biednym człowiekiem, a szanują nie dobrego, a bogatego?