Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poczywała bardzo mało. Drażniły ją zuchwałe odpowiedzi dziewczyny i niedelikatne przytyki do jej niedostatku. Powiedziała jej raz:
— Ciągle mówisz, że tylko biedni są coś warci. Powinno ci się podobać, że nie jestem bogatą.
Cesia odparła z pogardą:
— Kto nic nie ma, to czego po nim się spodziewać? Co ja mam od takiego człowieka?
— A nie rozumiesz, że człowiek biedny może mieć lepsze serce i być więcej wart od bogatego?
— A co mnie po sercu? Ja chcę bluzki jedwabnej, chcę iść w święto na karuzelę, chcę do kina, do teatru. A serce? Czy człowiek od tego syty? Czy to przyjemne?
Stało się zupełnie źle, gdy kawalerzy z kursów zaczęli przesiadywać w kuchni. Na uwagi pani Poluty, że niedobrze jest przyjmować młodych ludzi, jeżeli nie jest się pewną ich uczciwych zamiarów, Cesia zaczęła się z niej wyśmiewać.
— Pani to jak ten ksiądz z pod Warszawy, o którym mi mówiła Marysia z kursów, co jest w obowiązku na Wilczej pod czterdziestym. W jeich miasteczku garnizon stoi. W niedzielę w kościele dziewczyny staną, wcisną się między żołnierzy. Dopieroż tam i szepczą się z żołnierzami, i oko do siebie robią. To ksiądz powiada: — Niedobrze tak, dziewczęta! Po jednej stronie powinni stać żołnierze, a wy po drugiej. Nie trzeba razem: — A one jak zagdaczą: — To nam ksiądz każe boczyć się na żołnierza polskiego, to nam ksiądz od nich każe zdaleka! A w wojnę bolszewicką ksiądz uczył: — Miejcie serce dla żołnierza polskiego! — Dopieroż ksiądz złapał się za głowę i uciekł. Widzi, że nie przegada.