Trucizny/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XVIII
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII

W kilka dni potem Prętkiewicz zjawił się znowu u pani Poluty. Przyciągnął ze sobą blondyna o oczach marzących.
— Oto, — przedstawiał, — typ lecący na smutek człowieczy, jak sęp na padlinę. Zawodowy goiciel ran. Chirurg od zszywania serc pękniętych i zbierania rozlanej żółci. Chociaż sam chodzący wiecznie broken hearted. Pielęgniarka zawiedzionych. Generalna wykałaczka do zębów swoich bliźnich.
— No, dosyć tytułów. Białecki, tout court! Ty to zawsze musisz pleść trzy po trzy.
— Czemu nie tysiąc po tysiąc. Przyznaj, że nikt tak się nie zna na urazach psychicznych, jak ty. Podobno masz także magiczny środek na nieszczęśliwą miłość. Znacznie skuteczniejszy od lubystki. Podobno — leczyłeś nim doktorową Pieprzykowską.
— Zamknij no otwór do wypuszczania rac taniego dowcipu! Co pani sobie o mnie pomyśli!
— Pomyśli, że jesteś pomylony frazesik na pajęczych nóżkach, chodząca bańka z miodem, która wszystkim daje się rozlizywać, że jesteś herba mazgaica czyli zwyczajna polska fujara.
— Chyba to wszystko niebardzo panią zachęca do znajomości ze mną? — pytał Białecki w zupełnej desperacji.
— Ależ właśnie zachęca, — zaprzeczyła pani Poluta, ubawiona.
— Ponieważ dziś zapowiada się biba u malarji, pożegnam państwa. Chciałem panią zaopatrzyć w Białeckiego, jak w parasol od deszczu. Ale proszę nie stosować do niego japońskiego aforyzmu: Parasol noś i przy pogodzie. Dwie pogody to zadużo. Można się roztopić z upału, jak masło.
Prętkiewicz ucałował ręce pani Poluty i uciekł. Białecki pozostał trochę zakłopotany.
— Proszę teraz powiedzieć, — rzekła śmiejąc się pani Poluta, — czy charakterystyka pana Prętkiewicza jest trafna? Bo jednak z tych wszystkich powiedzeń można zestawić charakterystykę.
— Jaką? — zapytał Białecki.
— Że jest pan człowiekiem bardzo dobrym i uczynnym i że dobroci pana ludzie czasem nad używają.
— Przyznaję się do nieuleczalnego defektu miłości dla świata. Mam w sobie wrodzone poczucie jedności z wszelkiem stworzeniem. Czasem mówię z jakimś nikczemnikiem. Wiem, że jest taki. A jednak nie mogę się obronić poczuciu człowieczej z nim tożsamości.
— Dopieroż ludzie muszą pana poczucia jedności nadużywać.
Pani Poluta poczuła się w obecności Białeckiego odrazu lekko i dobrze.
— Czy pan Prętkiewicz zlecił panu jakieś zadanie strategiczne w stosunku do mnie?
— O nie, — wyparł się Białecki, — tylko Prętkiewicz opowiadał mi dużo o pani. Chciałem poznać...
— Czy zakomunikował panu i moje curriculum vitae? — zasępiła się pani Poluta.
— O, nie, — poderwał się na krześle Białecki, — Prętkiewicz nigdy nie opowiada nic o ludziach. Mówi: — Niech każdy będzie autobiografem. Zresztą, o każdym człowieku można wiedzieć tylko tyle, ile się z niego samego wyczyta. Fakty są poza człowiekiem. Prawie nigdy nie mówią o nim. Bo czyż kto z nas ma taką siłę woli, aby zrealizować najwyższe swoje poczucie siebie? Fakty i czyny są najczęściej śladami naszych niedociągnięć, niezdarnemi szkicami obrazów, które w wyobraźni były pełnią i cudem.
— Mówi pan, że z człowieka można wiedzieć tylko tyle, ile się z niego wyczyta. A jak pan czyta?
— Poczuciem wewnętrznem. Nie umiałbym pani techniki tego odtworzyć.
— A ze mnie może pan coś odczytać?
— O, z pani... W pani jest coś tak pokrewnego i zrozumiałego dla mnie...
— Od lat nie mówiłam z nikim o sobie. A tymczasem w momentach rozlewności człowiek uświadamia się sobie i ma w innym człowieku sprawdzian, niejako lustro, w którem się odbija.
— Czemuż pani przestała mówić o sobie?
Pani Poluta długo milczała. Wreszcie powiedziała cicho:
— Słuchać nie było komu.
W tych prostych słowach zabrzmiał krzyk samotności duszy człowieczej. Białecki wzdrygnął się.
Ręka pani Poluty leżała na stole, wygojona i nanowo wydelikacona podczas choroby, atłasowa z siecią niebieskich żyłek. Białecki lekko ją pogładził. Cofnęła rękę zmieszana. Ale wnet ujrzała zupełnie braterską, pełną czystej miłości intencję tej pieszczoty. Uśmiechnęła się do niego oczami pełnemi łez.
Prętkiewicz istotnie zaopatrzył panią Polutę w Białeckiego, jak w parasol od deszczu. Białecki otoczył ją siecią przyjacielskich usług. Znosił jej książki, nastrajające do optymizmu: Kwiatki św. Franciszka Claudel’a, Emersona, Selmę Lagerlöf. Wyciągał ją czasem na przechadzkę, albo przynosił bilety do teatru. W ciągu dnia podczas pracy był jej myślą radosną. Budząc się rano, czuła na sobie ciśnienie powszedniego dnia. Jakby szary słup z żelazobetonu miażdżący jej pierś. Przypominała sobie, że dziś po południu zobaczy Białeckiego. Jednak coś dobrego i jasnego zdarzy się w ciągu tego dnia. Będzie czem duszę nakarmić. I dusza rozkwitała w uśmiechu.
Dziś pani Poluta trafiła w okolice Miodowej. Rzadkie drzewa na ulicy śmiały się pierwszą, jasną zielenią wiosenną. Przeszła koło kraty pustego, brukowanego dziedzińca Pałacu Arcybiskupiego, potem koło półokrągłej kolumnady gmachu sądu. Zwróciła jej uwagę wielka ilość matek z dziećmi, idących w tę samą stronę co ona. Doszła do kościoła OO. Kapucynów. Przypomniała sobie, że to dzień św. Feliksa, patrona chorych i dzieci. Kiedyś prowadziła tu małą Anię. Spojrzała na znajomą figurę świętego po prawej stronie ganka kościelnego, trzymającego na ręku dziecko. Przywitała tę szarą postać z kamienia, jak kogoś bliskiego.
Szły matki gromadami, przeważnie ze sfer nieukształconych. Kusztykały na pałąkowatych, rachitycznych nóżkach dzieci papierowo-blade. Dzieci nie znające uśmiechu. Szły maleństwa wyświeżone, czyściutkie, gromadą przy spódnicy matek. Oto kobieta w chustce z dzieckiem na ręku, które patrzy poważnie na świat z paluszkiem w drobniutkich usteczkach. Twarzyczka ciemna od złego mycia wygląda z koronek nowego czepeczka. Obok mały chłopczyk z kapelusikiem w ręku, zagapiony do zupełnego za pomnienia o sobie.
Płyną gromady przez ganek do wnętrza kościoła. Drobniutkie dzieci z choremi nóżkami, kaszlące, gorączkujące śpieszą się do swego świętego. To dziś ich święto. Czeka na nich ten rubaszny mnich — Franciszkanin, który wyszedł z ubogiej chałupy. A serce miał wprawniejsze w miłość, niż najmądrzejsi doktorowie i dostojnicy.
Pani Poluta weszła na ganek. Oprócz zwykłego kramiku z dewocjonaljami rozsiadła się tu dziś gromada kobiet, sprzedających medaliki z wizerunkiem św. Feliksa i woskowe wota. Pani Poluta zatrzymała się przed jedną z nich, która miała w koszu jakieś nieforemne wota, przedmioty z jaskrawo-żółtego wosku. — To podobne do serc, — pomyślała i kupiła jedno na uleczenie serduszka Ani. Wyciągnęła rękę po drugie. Coś jej podszepnęło:
— Dawniej składałaś za męża...
Wyrzuciła go z okręgu swych myśli. Nie chciała cierpieć. On był winien. Niechże wyjdzie poza obręb jej życia, jak wyszedł poza próg ich domu. Oddawna poraz pierwszy poczuła znowu na palcu pod rękawiczką jego obrączkę. Skuta jest na zawsze... Na wieki wieków... Nie wróci dawny — nie odrodzi się w wyższą formę bytu. Tylko stoi w poprzek jej drogi. Tylko grodzi jej gościniec wiodący w jasne kraje. Jak kamień tak ogromny, że ani obejść, ani przeskoczyć...
Pani Poluta pomyślała o Białeckim. Poczuła radość, że on jest na świecie. I w imię tej radości przebaczyła Joachimowi. Niech i na niego zejdą jasne dni. Niech św. Feliks obłąkane i rozdwojone serce jego uleczy! Ale to wotum ofiaruje za jasnego przyjaciela.
Weszła do nawy głównej. Dwie biało ubrane dziewczyny z bractwa klęczały na klęcznikach przed wielkim ołtarzem. Modliły się z książeczek uroczyste i szczęśliwe.
— Czy mogę tak samo biała i z lekkiem sercem klęczeć przed Tobą? — przyklękając, zapytała pani Poluta wystawiony Przenajświętszy Sakrament.
Na sercu uczuła ciężar. Nie. Czemu?
Poszła przed ołtarz św. Feliksa. Szła kulawa dziecina, niosąc nóżkę z wosku. Wątła rączka, kierowana przez matkę, złożyła ją z lewej strony kaplicy, gdzie piętrzył się stos wotów.
Zapatrzyła się na nią. Kulawem wydało się jej życie. Uleczyćby jej nogi, by na manowce nie wiodły. Chryste Panie, czy ta znajomość z Białeckim to przyjaźń? Czy to jest aby przyjaźń?
Z łkaniem wewnętrznem wyznała św. Feliksowi, stojącemu w swym ciemnym habicie nad bukietami białych bzów, że ciężko chore jej serce na wiosenną tęsknotę... Na aromat pękających pąków... Na dal błękitną... Na szaleństwo ramion, które z krzykiem dokoła ukochanego opleść się pragną.
Ale poczuła nad sobą silny zakaz prawa bożego. Podeszła do lewego rogu ołtarza. Złożyła wotum za Anię. Potem wyciągnęła dłoń z drugiem wotum. Zawahała się. Ale jakby tchnieniem cudzem wyszeptała:
— Za męża Joachima...
Odeszła. Poszła do kaplicy mającej kształt długiej galerji, w której ksiądz olejem św. Feliksa namaszczał chorych. Uklękła. Przyjęła na czoło olej święty. Modliła się żarliwie, z oczami pełnemi łez:
— Ulecz serce moje, chore na młodość i wiosnę...
Wracała rojnemi ulicami. Szło tyle kobiet w krótkich spódniczkach i długich żakietach. Wszystkie miały męskie kapelusiki na głowie. Krótkie włosy. Cieliste pończochy i lakierki.
— Im wolno kochać, — myślała z nieskończoną melancholją.
Nad wieczorem przyszedł do niej Białecki. Przyniósł jej bukiecik bratków.
— Co pani jest? — dopytywał się, widząc jej zasmucenie.
— Nic, — broniła się, — pan wie, jasne tło uwydatnia ciemne plamy.
— Cóż jest jasnem tłem?
— Dzisiejszy dzień wiosenny.
— A ciemną plamą?
— Samotny smutek mój.
Białecki wstał z miejsca. Okrążając stół, szedł ku pani Polucie. Zamarła w oczekiwaniu. Położył na jej głowie dłonie. Powiedział cicho:
— Już nie samotny, bo już ze mną podzielony. O moja, moja...
Ostro krzyknął dzwonek u drzwi. Pani Poluta zerwała się zmieszana i poszła otworzyć, bardzo wizycie nierada.
Był to Prętkiewicz.
— Przyniosłem tu pani bilet na odczyt do Klubu Literackiego. Niechże się nie nazywa, że tylko Białecki o pani pamięta. Zresztą to jego specjalność. Niewiasta niedość przenikliwa gotowa go nie wiedzieć o co posądzić. A to czułości na tle ogólno-ludzkiem. Ach, ty ideo platońska przypadkiem przyczepiona do dwóch nóg!
— Nie jestem tak platoniczny, jak sądzisz, — odparł Białecki niecierpliwie. Spoglądał dziwnie na panią Polutę. — To ty jesteś abstrakcja usymbolizowana w byku asyryjskim. Stylizowana głowa i skrzydła, a kadłubek — umięśniony, że ha!
— Możesz mi dać pokój z abstrakcją. Od dziś przestaję czytać wszelką metafizykę.
— O, cóż to się stało?
Prętkiewicz zerwał się z udręczoną twarzą.
— Nie jestem wcale artystą, jestem niczem. Abstrakcja wyssała ze mnie rdzeń życia. Jestem łodyga bez korzeni, która uschła. I nie zazieleni się. I nie zakiełkuje. Nie tkwię w ziemi, rozumiesz? A wiesz, co będzie z samolotem, który nie ląduje nigdy?
— Zabraknie mu benzyny i poleci na łeb na szyję. Czyżbyś i ty już degrengolował.
— Degrengoluję, — krzyknął Prętkiewicz z męką, jestem pusty motor bez benzyny. Jestem samolot potrzaskany. Nie jestem artystą. Dzieło sztuki powinno budzić bezinteresowną bezpojęciowość. A ja się uwikłałem w pojęcia, jak w stos szkieletów. Moje utwory grzechoczą, jak kości. Konstrukcje formalne świecą jak żebra z żywego ciała. Jestem skończony. Jestem X metafizyczne, które po rozwiązaniu równania daje zero.
— Nie przejmuj się, Władek, — zakłopotał się i zakrzątał Białecki, — chodź, zanalizujemy to raz jeszcze. Metafizyka bruździ — rzuć ją do licha. Wrastaj korzeniami — szukaj miłości niewiasty, nieznanego ci dotąd wielkiego twórcy, rozrywek — zanurz się w uciech rzeki, aby nie brudne — ale nie rób że tragedji!
— Och, ty plastrze na rany!
— Och, ty pelikanie rozdzierający pierś własną, choć nie karmiący nikogo! Jeszcze za Jules Laforgue’a poeta wył jak czworonóg na księżyc z powodu le mal metaphysique. Teraz ty całkiem odwrotnie. Cierpisz na zanik konkretności. A ładuj że ją w siebie. Bierz przykład z futurystów. Stali na rogu ulicy, nastaw się, jak aparat kinowy i zacznij się kręcić. Sfilmuj, co jest w polu widzenia. Od współczesnego poety nic więcej się nie wymaga.
Ale Prętkiewicz już się wstydził swego wybuchu. Pożegnał się co prędzej i wyszedł.
Pani Poluta i Białecki zostali sami. Moment niedopowiedziany trwał jeszcze. Snuła się między nimi cudna muzyka. Nie chcieli jej przerwać wyraźniejszem wyznaniem, śmielszem zbliżeniem... Grały w powietrzu akordy najcichsze, patetyczne, wniebowzięte pianissima...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.