Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Płyną gromady przez ganek do wnętrza kościoła. Drobniutkie dzieci z choremi nóżkami, kaszlące, gorączkujące śpieszą się do swego świętego. To dziś ich święto. Czeka na nich ten rubaszny mnich — Franciszkanin, który wyszedł z ubogiej chałupy. A serce miał wprawniejsze w miłość, niż najmądrzejsi doktorowie i dostojnicy.
Pani Poluta weszła na ganek. Oprócz zwykłego kramiku z dewocjonaljami rozsiadła się tu dziś gromada kobiet, sprzedających medaliki z wizerunkiem św. Feliksa i woskowe wota. Pani Poluta zatrzymała się przed jedną z nich, która miała w koszu jakieś nieforemne wota, przedmioty z jaskrawo-żółtego wosku. — To podobne do serc, — pomyślała i kupiła jedno na uleczenie serduszka Ani. Wyciągnęła rękę po drugie. Coś jej podszepnęło:
— Dawniej składałaś za męża...
Wyrzuciła go z okręgu swych myśli. Nie chciała cierpieć. On był winien. Niechże wyjdzie poza obręb jej życia, jak wyszedł poza próg ich domu. Oddawna poraz pierwszy poczuła znowu na palcu pod rękawiczką jego obrączkę. Skuta jest na zawsze... Na wieki wieków... Nie wróci dawny — nie odrodzi się w wyższą formę bytu. Tylko stoi w poprzek jej drogi. Tylko grodzi jej gościniec wiodący w jasne kraje. Jak kamień tak ogromny, że ani obejść, ani przeskoczyć...
Pani Poluta pomyślała o Białeckim. Poczuła radość, że on jest na świecie. I w imię tej radości przebaczyła Joachimowi. Niech i na niego zejdą jasne dni. Niech św. Feliks obłąkane i rozdwojone serce jego uleczy! Ale to wotum ofiaruje za jasnego przyjaciela.
Weszła do nawy głównej. Dwie biało ubrane dziewczyny z bractwa klęczały na klęcznikach przed wielkim