Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jające do optymizmu: Kwiatki św. Franciszka Claudel’a, Emersona, Selmę Lagerlöf. Wyciągał ją czasem na przechadzkę, albo przynosił bilety do teatru. W ciągu dnia podczas pracy był jej myślą radosną. Budząc się rano, czuła na sobie ciśnienie powszedniego dnia. Jakby szary słup z żelazobetonu miażdżący jej pierś. Przypominała sobie, że dziś po południu zobaczy Białeckiego. Jednak coś dobrego i jasnego zdarzy się w ciągu tego dnia. Będzie czem duszę nakarmić. I dusza rozkwitała w uśmiechu.
Dziś pani Poluta trafiła w okolice Miodowej. Rzadkie drzewa na ulicy śmiały się pierwszą, jasną zielenią wiosenną. Przeszła koło kraty pustego, brukowanego dziedzińca Pałacu Arcybiskupiego, potem koło półokrągłej kolumnady gmachu sądu. Zwróciła jej uwagę wielka ilość matek z dziećmi, idących w tę samą stronę co ona. Doszła do kościoła OO. Kapucynów. Przypomniała sobie, że to dzień św. Feliksa, patrona chorych i dzieci. Kiedyś prowadziła tu małą Anię. Spojrzała na znajomą figurę świętego po prawej stronie ganka kościelnego, trzymającego na ręku dziecko. Przywitała tę szarą postać z kamienia, jak kogoś bliskiego.
Szły matki gromadami, przeważnie ze sfer nieukształconych. Kusztykały na pałąkowatych, rachitycznych nóżkach dzieci papierowo-blade. Dzieci nie znające uśmiechu. Szły maleństwa wyświeżone, czyściutkie, gromadą przy spódnicy matek. Oto kobieta w chustce z dzieckiem na ręku, które patrzy poważnie na świat z paluszkiem w drobniutkich usteczkach. Twarzyczka ciemna od złego mycia wygląda z koronek nowego czepeczka. Obok mały chłopczyk z kapelusikiem w ręku, zagapiony do zupełnego za pomnienia o sobie.