Trucizny/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XIX
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX

Ania weszła z matką do mieszkania. Drżącemi z niecierpliwości rączkami powiesiła na szaragach płaszczyk i beret. Nauczyli ją porządku i opanowania w klasztorze. Potem prędko wbiegła do pokoju ojca.
Na ścianach były prostokąty po zdjętych obrazkach. Nad otomaną nie było kilimu z Wasilewa. Na półkach nie było książek ojca. Dokoła żadnej rzeczy codziennego użytku, któraby świadczyła o jego tu obecności.
Dziecko doświadczyło poczucia tak strasznej pustki, że aż ugięły się pod nią kolana. Ania usiadła na krzesełku, nie zwracając uwagi na matkę, która z bólem i przerażeniem przeżywała z nią tę chwilę. Po pewnym czasie, przełykając ślinę gardłem zaschniętem, podeszła do okna. Patrzyła na ulicę. Patrzyła przez to samo okno, przez które matka żegnała wzrokiem odjeżdżającego męża.
Pani Poluta wiedziała, że ten powrót do domu będzie ciosem dla dziecka. Musiało się wkońcu dowiedzieć. Ale teraz dopiero zrozumiała całą wielkość rozpaczy Ani.
— Chodź, — wzięła Anię za rączkę, — tam są twoje lalki. Wszystkie w porządku. I nowa, taka piękna!
Ania odwróciła się i popatrzyła na matkę wzrokiem suchym i zaognionym.
— Pilnowałaś moich lalek, a jego ustrzec nie mogłaś! Nie mogłaś go chwycić za nogi, krzyczeć, błagać, żeby nie odszedł od nas!
Tak, pani Poluta nie zrobiła najwyższego wysiłku, żeby męża zatrzymać. Nie zrobiła... Czuła to teraz wyraźnie. Była zmęczona. Ale trzeba było nacisnąć jakąś sprężynę woli. Trzeba było boleśnie się szarpnąć, wydobyć ze rdzenia swojej istoty krzyk, któremu nie mógłby się oprzeć.
Tak, byli jednością — on, ona i dziecko. Czuła teraz to, co wydawało się jej łańcuchem, a co było więzią organiczną. Poprzecinano żywe mięśnie i ścięgna, któremi byli zrośnięci oni troje. Krwawiło. Było straszne.
Bo łączność zewnętrznie przerwana trwała. Była zatwierdzona tam, w górze. I w wieczności nie kończyła się wzajemna odpowiedzialność.
Cóżby dała, aby włożyć znowu na kark jarzmo tak ciężkie. Teraz, kiedy osowiałe, przybite dziecko chodziło z kąta w kąt, nie mając do niczego ochoty, wydawało się jej to jarzmo najwyższą wolnością.
Popołudniu przyszedł Białecki. Przyniósł dla Ani zabawki i cukierki i widocznie chciał zjednać jej sympatję. Ania dygnęła i grzecznie podziękowała. Odpowiadała na pytania o nauce i klasztorze, ale myśl jej była gdzieindziej. I pani Poluta była przygnębiona i niewesoła. Dziś nawet Białecki nie mógł jej dodać otuchy, tembardziej, że przy dziecku nie mogła z nim porozmawiać otwarcie.
Markotnie poszła Ania spać po kolacji nie zwracając uwagi na przygotowane dla niej przysmaki. Leżała w białem swem łóżeczku, które przez tyle miesięcy stało puste. Odczuwała to boleśnie co wieczór pani Poluta. Kładąc się spać, myślała o chwili, gdy dziecko wróci i znowu będzie w tem łóżku. Myślała o tem, jako o najwyższej nagrodzie za cierpienia, jako o szczęściu niezamąconem. A oto dziecko leżało z szeroko otwartemi oczami, opanowane przez wielki dramat swego małego istnienia.
— Najgorsze, że nie płacze, — trapiła się pani Poluta i przemawiała znowu do Ani:
— Jak tylko tatuś przyjedzie z kresów, zaraz pójdziesz do niego. On tak się ucieszy.
— Nie chcę iść do niego, do obcych ludzi, u których mieszka. Chcę, żeby był razem.
— Poślemy po niego, żeby przyszedł do nas.
Wreszcie dziecko zasnęło z silnemi wypiekami na twarzy. Pani Poluta czuwała. Podtrzymywała ją myśl o Białeckim. Gdy dziecko umilkło, wróciła do marzeń o nim słodkich i zawrotnych. Przypominała sobie mowę jego oczu, któremi wyrażał muzykę serca, nie mogąc nic poufniejszego powiedzieć przy Ani. Przypominała sobie jasne włosy nad czołem, tę linję miękką i falistą, która okalała skronie takie białe, przerżnięte żyłką niebieską. Przypominała sobie, jak niedawno poczuła jego dłonie na głowie. Przeżywała znowu i znowu upojenie tej chwili, przywoływała dźwięk gorącego szeptu: — O moja, moja...
Ania jęknęła przez sen. Pani Poluta podbiegła do łóżeczka. Dziecko było silnie rozpalone. Rzucało się i jęczało przez całą noc, wołając ojca, zaklinając go, by wrócił. Kiedy nad ranem otworzyła oczy, były mętne i bez wyrazu. Nie poznawała matki. Wezwany natychmiast lekarz stwierdził zapalenie mózgu.
Pani Poluta uważała za swój obowiązek zawiadomić o chorobie Ani Skrzeżetowicza, aby zadepeszował natychmiast do męża. Dowiedziała się, że bawi w Zabołotnem. Nie było więc nadziei natychmiastowego powrotu. Poczta tam działała bardzo powoli. Do stacji trzeba było jeszcze jechać końmi. A może Wasilewicz nie jest na miejscu. Mógł siedzieć w miasteczku powiatowem.
Nastąpiły dni, jak powolna tortura. Ania męczyła się okropnie. Pani Poluta nie odstępowała jej, to kładąc lód na czoło, to uciszając rzucającą się w gorączce.
Przyszedł Białecki. Prosił, by mógł być przy niej. By mógł pomagać i ratować. Uśmiechnęła się blado.
— Tu na tem miejscu powinien być jej ojciec — nie wolno dać mi tego miejsca nikomu.
Białecki chwycił jej ręce.
— Ale kiedy Ania wyzdrowieje? Wolno mi będzie znowu być przy pani?
— Zobaczymy, kiedy Ania wyzdrowieje, — odpowiedziała dalekim głosem i wybiegła do drugiego pokoju, bo Ania zaczęła jęczeć.
Jednakże w chwilach, gdy dziecko drzemało, lub gdy termometr wskazywał o parę kresek mniej, nie mogła się obronić marzeniom słodkim i upojnym. Szczęście jego obecności było tak silne, że triumfalną fanfarą brzmiało nad męką chorego dziecka.
Dziś od rana było bardzo źle. Dziecko oprzytomniało na chwilę.
— Powiedz tatusiowi, że będę w niebie w zastępie polskich harcerek. I wymodlę, żeby on nie szedł w dół. Żeby znowu był Polakiem. Powiedz mu to. Ubierz mnie w strój harcerski. We wszystkie odznaki. Ksiądz Justyn wie...
Pani Poluta wypadła z pokoju oszalała. Pchnęła służącą po doktora, a znajomą, która od początku choroby Ani pośpieszyła z życzliwą pomocą — po księdza Justyna.
Pierwszy przybiegł ksiądz zdyszany i zmartwiony. Udzielił nieprzytomnej dziewczynce ostatnich sakramentów i został przy matce. Wkrótce nadjechał doktór. Zmierzył ciepłotę i tętno i odszedł od łóżeczka z marsem na czole.
— Tu już moja wiedza na nic. Niech ksiądz się pomodli, bo ratunek już nie jest w ludzkiej mocy.
Pani Poluta chwyciła księdza za rękę.
— Proszę się modlić, proszę się modlić, może Bóg wysłucha.
— Modlitwy matki skuteczniejsze. Niech pani się modli, niech pani coś ofiaruje...
— Co mam ofiarować?
— To, co pani ma najdroższego na ziemi.
Pani Poluta uczuła ostrze, wwiercające się jej pod żebra. Co miała najdroższego na ziemi? Tego, który przyszedł na zgliszcze i zasadził na niem ogród wiosenny.
— Czyż mam nie widzieć go nigdy? — jęczała cicho, wpatrzona — w ciemne oblicze Madonny bizantyńskiej, — czyż ma ziemia stać się znowu, jak cmentarz zawiany śniegiem, gdzie dokoła krzyżów wiatr wyje?
Ale nadewszystko górował krzyk nieludzkiej rozpaczy, krzyk wnętrzności kobiety i całej jej duszy:
— Dziecko, dziecko!
Już miała ślubować, że za Anię nie ujrzy go nigdy na oczy... Wytraci go w sercu swojem. Poświęci się nieskończonej tęsknocie... Wtem podszedł lekarz, zbadał znowu dziecko, poprawił lód na główce, wlał znowu lekarstwo w usta.
— Jest maleńkie polepszenie, — zwrócił się do matki z pociechą.
Pani Poluta odetchnęła. Spojrzała przez drzwi niedomknięte na klęczącą postać księdza Justyna, który się modlił żarliwie, ukrywszy twarz w dłoniach. On nie będzie wiedział. Nie pójdzie się do niego spowiadać. Może Matka Boska da zdrowie Ani bez jej tak strasznego wyrzeczenia. Bez wyrzucenia wszelkiej jasności z życia aż do ostatniego promienia.
— Ona mi będzie jasnością, — myślała pani Poluta o Ani i czuła w tejże chwili, że Białecki — to co innego. Że on — to szczęście inne i bez porównania bardziej osobiste.
Patrzyła na surowo ściągnięte brwi lekarza. Jeżeli powie, że niema ratunku... Wtedy spełni to ostatnie straszne wyrzeczenie.
Ania poruszyła się z jękiem.
— Idę... idę... do zastępu harcerek Królowej Korony Polskiej... — zaczęła mówić niewyraźnie.
Pani Poluta szarpnęła się naprzód, jakby ugodzona ciosem śmiertelnym. Padła na klęczki. Wbiła ranne spojrzenie w twarz Matki Boskiej, w Jej ręce, błagając okrutnem natężeniem woli, by się otwarły. Wymówiła świszczącym szeptem:
— Ślubuję Ci, Matko Przeczysta... Nie ujrzę go nigdy, nigdy na ziemi...
Nazajutrz rano Ania była przytomna. Leżała bardzo osłabiona i snuła niewesołe myśli dziecięce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.