Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pani Poluta odetchnęła. Spojrzała przez drzwi niedomknięte na klęczącą postać księdza Justyna, który się modlił żarliwie, ukrywszy twarz w dłoniach. On nie będzie wiedział. Nie pójdzie się do niego spowiadać. Może Matka Boska da zdrowie Ani bez jej tak strasznego wyrzeczenia. Bez wyrzucenia wszelkiej jasności z życia aż do ostatniego promienia.
— Ona mi będzie jasnością, — myślała pani Poluta o Ani i czuła w tejże chwili, że Białecki — to co innego. Że on — to szczęście inne i bez porównania bardziej osobiste.
Patrzyła na surowo ściągnięte brwi lekarza. Jeżeli powie, że niema ratunku... Wtedy spełni to ostatnie straszne wyrzeczenie.
Ania poruszyła się z jękiem.
— Idę... idę... do zastępu harcerek Królowej Korony Polskiej... — zaczęła mówić niewyraźnie.
Pani Poluta szarpnęła się naprzód, jakby ugodzona ciosem śmiertelnym. Padła na klęczki. Wbiła ranne spojrzenie w twarz Matki Boskiej, w Jej ręce, błagając okrutnem natężeniem woli, by się otwarły. Wymówiła świszczącym szeptem:
— Ślubuję Ci, Matko Przeczysta... Nie ujrzę go nigdy, nigdy na ziemi...
Nazajutrz rano Ania była przytomna. Leżała bardzo osłabiona i snuła niewesołe myśli dziecięce.