Trucizny/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XX
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX

Białecki dzwonił codziennie. Otwierała mu służąca, przyjmowała kartki do pani Poluty, kwiatki i cukierki dla dziecka. Trzeba było z tem skończyć. Pani Poluta posłała do niego list:

Szanowny Panie!

Z pewnych powodów, nie mogę Pana więcej widywać. Dziękuję Panu stokrotnie za dobrą przyjaźń, której zawdzięczam tyle jasnych chwil w życiu.

Szczerze oddana
Pelagja Wasilewiczowa.

Białecki przeczytał ten list. Ręce mu opadły. Świat powlókł się jednostajną szarą mgłą.
Wyszedł na miasto bez celu. Trafił w Aleje Ujazdowskie. Wszedł do Parku Łazienkowskiego. Ach, tak, tu był ostatni raz z Polutą.
Liście pierwszej jesieni padały z cichym szelestem na piasek alei. Potrącał nogą brunatne kasztany. Drzewo rozkwitło i osypuje się. Nieuchronny ból przekwitu... Czegóż się spodziewać od życia? Przemijanie... Zwiędłe liście... Niema w człowieku mocy, by chwilę szczęścia unieruchomić na wieki.
Szaleństwo i protest wezbrały w nim nagle słoną falą. Czemże był? Dobrym lekarzem duszy na krótką chwilę. Dusza zmęczona odgrzała się przy nim i wzmogła w sobie. Przyszła nowa zabawka — dziecko. I oto ukochana odwróciła się od niego. Czyż był tylko wykałaczką do zębów?
Gdyby wiedzieć, gdyby wiedzieć, że za tem spojrzeniem oczu, za uściskiem dłoni, za cichem poddaniem się jego braterskiej pieszczocie była napradę miłość! Ze była... Wtedy lżej będzie znieść cios, tę wiadomość przycisnąwszy do serca, jak relikwie na drogę życia.
Usiadł na ławce, wziął pełne garście czerwonych liści. Majaczył, że ma ręce pełne krwi wytoczonej z serca.
— Co tu melancholizujesz? — odezwał się nad nim głos.
Podniósł oczy i po chwili zrozumiał, że stoi nad nim Prętkiewicz. Oderwał się z trudnością od jednotonnej melodji bólu, w której pogrążył się cały.
— Co tu robisz? — zapytał bezmyślnie.
— Ja? — ożywił się Prętkiewicz, — stoję na rozdrożu.
— Na jakiem znowu rozdrożu? Ty bo włóczysz się zawsze tylko po bezdrożach.
— A właśnie, że widzę dwie drogi przed sobą.
— Zwierz się łaskawie, jakie?
— Jedna droga — to droga zjawy. Mam się nastawić, jak aparat kinowy i filmować, co widzę. Obserwacją zabić abstrakcję. Emocją zatłuc myśl, jak kryształ młotem.
— A druga?
— Druga — to zataczać dalej wspaniale kręgi abstrakcji. Każdy nowy zawiera kwintesencję coraz to większej ilości zjawisk. I dlatego jest coraz szerszy. Szybuję. Odrywam się od czuć zmysłowych. Mam w sobie zgęszczoną nieskończoność bytów. Wreszcie na skrzydłach pojęcia najszerszego wznoszę się ku Temu, który wszystko sobą ogarnia.
— Zatrzymaj się! Słuchaj, skończysz na manji religijnej.
— Słowem mnie nie przestraszysz. Mnie wszystko jedno, jak się to nazywa.
— Zgubisz w sobie artystę.
— Czyż nie rozumiesz, że to także jest sztuka? Podnoszenie się ku Wszechpojęciu na skrzydłach pojęć... Ściśnięcie wszystkiego w jedynem i rozszerzenie swego ja, by się stało wszechobejmującem... W tem jest kryształowa muzyka... Wieczność roztopiona w sobie i szczęście uciszonego raz na zawsze dążenia. Dążenia, które znalazło swój cel... I ta wieczność, łkająca z niewymownego zachwytu, jak akordy Patetycznej Bethovena, jest do osiągnięcia tu, na tej planecie Ziemi...
— Adres bliższy: Planeta Ziemia, st. kolei Wiedeńskiej Pruszków, Zakład Tworki.
— Odpowiedź wszelkich mydlarzy, paseistów i grubo-zmysłowców całego świata.
— Dziękuję za nadanie mi tytułów, wcale zaszczytnych w porównaniu z definicją, jaką otrzymasz od każdego bez wyjątku psychjatry.
— Coś ci skóreczka zhipopotamiała, — mruknął Prętkiewicz i chciał odejść. Ale nagle zobaczył zmienioną twarz Białeckiego.
— Co tobie? — zapytał, siadając na ławce.
— Prawie nic, — odpowiedział Białecki, spuszcząjąc oczy.
— Wyglądasz, jak obraz kubistyczny, z samych graniastosłupów, Taką wydłużoną masz minę. A pani Poluta...
Białecki mimowoli ścisnął aż do bólu dłoń Prętkiewicza w kostce.
— Co pani Poluta? — tchnął z siebie gwałtownie.
— Oho — ho, kiwał głową Prętkiewicz, trąc rękę — nie przewidziałem atrakcyj magnetycznych tego przystojnego, choć skądinąd ciapowatego blondyna, oraz opuszczonej, a nadobnej niewiasty...
— Daj spokój głupim gadaniom. Widziałeś ją?
— Powoli, powoli...
— Gadaj, bo cię uduszę.
— Oho, — ho! Abyś nie miał okazji zawołać za mnie: co za artysta ginie! czego z twemi dość muskularnemi łapskami na szyi sam wyksztusić nie zdołam...
— Prętkiewicz, litości!
— Jak litości, to słuchaj: Widziałem ją! Wyglądała wiotka i blada, jak cień Eurydyki w Tartarze...
— Cierpiąca?...
— Chyba na duszy. Nie uczyniła o tobie najmniejszej wzmianki. Nawet takiej, jak dziennikarz o książce naprawdę wysokiej. To znaczy — najkrótszej. Utopiła w przemilczeniu.
— Nie mów tego słowa — wzdrygnął się Białecki.
— Czemu? Wyraz dobry, Norwidowski.
— A ty nie wspominałeś o mnie? — pytał w bolesnem napięciu Białecki.
— Wspominałem. Przemilczenie. Akapit. Zmiana tematu.
Widząc bezdenną prostrację Białeckiego, Prętkiewicz zagadnął go ostrożnie:
— Człowieku, co za ostra epidemja cię ogarnęła? Doigrałeś się przy tem dusz lekowaniu!
Białecki zwrócił na niego zabite spojrzenie.
— Gdybym wiedział przynajmniej, czy mnie kochała? Byłoby lżej! Ale tak przekreślić wszystko odrazu! Gdybym wiedział! Niech rzuci na odchodnem tę ostatnią jałmużnę!
— O, źle z tobą! To coś nie zakrawa na platońską biesiadę. Spełniłeś zatruty puhar Trystana i Izoldy. Czemu się nie rozmówisz?
— Nie chce widzieć się ze mną.
Pocieszyła go nagła myśl:
— Prętkiewicz, wyrzuć na pół godziny twoją dyskrecję, jak starą skarpetkę. Wiesz...
— Wiem, wiem. Chcesz mnie ładnie ubrać. Nazywa się ten sketch, który mam odegrać: „Sentymentalny szpieg“.
— Władek, zrób to dla mnie!
— „Jako że i ja w gorsze awantury lazłem dla miłości bliźniego mego“ — chcesz powiedzieć. Ano, spróbuję. Wyleje mnie złotowłosa margrabina, to będę wylany. Ano, trudno.
Jakoż powlókł się chmurny i zafrasowany do pani Poluty. Zastał ją spokojną i nieprzeniknioną. Nie mógł nawet zrozumieć, obojętność to, czy maska? — Jeżeli maska, to ma niewiasta charakter — myślał z uznaniem.
— Cóż pan taki zakłopotany? — zapytała pani Poluta.
— Białecki szaleje.
— O, za kimże? — uśmiechnęła się pani Poluta swobodnie.
— Nie za kim, ale po kim, jako że dostał kosza i to pełnego harbuzów. On lubi pleonazmy, ale ten mu jakoś nie w smak poszedł.
— Tak żartobliwie pan tę rzecz przedstawia, że jestem o pana Białeckiego zupełnie spokojna.
To mówiąc, wstała. W wazoniku przed nią różowiła się więź gladjolusów. Piętkiewicz pomyślał: — A więc przechowuje jego kwiaty...
Tę więź razem z nim kupował Białecki przed kilku dniami.
Jakby zgadując tę myśl, pani Poluta zawołała:
— Aniu!
Weszła bledziutka dziewczynka w fartuszku, z kieszonkami, z gładko zaczesanemi warkoczykami, w których śmiesznie sterczały niebieskie kokardy. Dygnęła przed Prętkiewiczem i powitała go spojrzeniem smutnem i pełnem pytań. Przypominał jej ojca.
— Aniu — powiedziała matka — weź te kwiaty i wyrzuć je zaraz..
Na ustach Ani drżało zdumione zaprzeczenie, że kwiaty są przecież jeszcze zupełnie świeże i takie ładne. Ale przypomniała sobie, że grzeczna dziewczynka bez uwag spełnia zlecenia starszych. Zabrała wazon bez słowa.
— Manifestacja dość wyraźna, jako że wiadomy mi ofiarodawca kwiatów — mruknął posępnie Prętkiewicz — mamże powtórzeniem jej do reszty pognębić tego Don Kichota, który w ostatnich czasach upadł tak nisko, że zaczął nawet nosić modne krawaty.
Pani Poluta roześmiała się niewesoło.
— Istotnie, to straszliwy upadek człowieka. Pan za to nosi fantazyjne fontazie, jak skrzydła motyle. O kilometr poznać artystę!
— A pani toby wolała nosić motyle na szpilce, zamiast broszki.
— Ach, o jakież okrucieństwo pan mnie posądza! Mężczyźni nie dorośli do przyjaźni. Wszelka platońska biesiada kończy się rozdzierającym jękiem Romea lub Trystana.
— A Heloizy, zatopione w wysokich ideach, nigdy nie dostrzegają w Abelardzie — adoratora! Taki zacny chłop, choć skądinąd altruista i idjota — co pani z nim zrobiła?
Pani Poluta wstała.
— Zapomina pan, że jestem mężatką. Chociaż porzuconą przez męża. Ale mnie to nie obchodzi. Uznaję nierozerwalność małżeństwa. Wolno memu mężowi je zerwać. Mnie to ani wobec Kościoła, ani wobec mego sumienia nie rozwiązuję.
I dodała z ogniem na policzkach:
— Ani wobec mego dziecka.
Prętkiewicz, który stał, kołysząc gwałtownie w rękach fotelik trzcinowy, stuknął nim o ziemię:
— O... tu jest sedno tej sprawy. Poświęca go pani dziecku na zabawę, jak tragicznego pajaca.
— Co za przypuszczenie, że pan Białecki mnie o tyle obchodzi, że zachodziła kwestja poświęcenia dziecka — jemu?
Prętkiewicz z fotelikiem w ręku groźnie sunął ku niej.
— Nie obchodzi pani? Nic a nic nie obchodzi? Wolno zabić duszę, wyrwać serce, a samej wylecieć obronną ręką, nie opaliwszy skrzydełek, nie starłszy z nich pyłku!
Pani Poluta usiadła w zburzona.
— Czego pan chce odemnie? Jakiem prawem?...
Prętkiewicz opanował się, zły na siebie.
— Niech pani wybaczy... Oczywiste bezprawie z mojej strony. Niedelikatność biurokratyczna prawie. Ale gdyby go pani widziała... Przecież to duże dziecko kocha się raz pierwszy i prawdopodobnie ostatni w życiu.
— Więc czego pan Białecki chce odemnie?
— Chce wiedzieć przynajmniej, czy przed tem zerwaniem, powiedzmy, darzyła go pani jakiemkolwiek uczuciem? Będzie mu lżej, jeżeli się dowie, że miał w ręku źdźbło realności, a nie bańkę mydlaną, którą sam wydmuchał. Bo że pani ze względów rodzinnych go odsuwa, może to zrozumieć. Niechże go pocieszy myśl...
— Niechże go pocieszy myśl, że i ja również cierpię? Nieprawdaż? I wtedy ten altruista odetchnie uradowany!
— Istotnie, toby znaczyło, że największy altruista staje się egoistą w miłości, — powiedział Prętkiewicz zaskoczony, — ale on taki nieszczęśliwy. Proszę mu dać to ostatnie cacko — zblagować choćby — dać mu to, żeby lżej mu było.
Pani Poluta patrzyła surowo ze zmarszczką między brwiami.
— Pan chce, abym dla pocieszenia człowieka przyznała się do miłości niedozwolonej mężatce.
— O, psia kr... przepraszam! To chyba ksiądz Justyn zrobił z pani taką świętoszkę. Pani może nic mi nie mówić — proszę do niego parę słów napisać. Przecież jest wewnętrznie poharatany. Kto wie, może słowo pani da siły zrość się na nowo temu złamanemu pniakowi?
— Już do pana Białeckiego pisałam, — wymówiła pani Poluta, jakby resztą sił, — i proszę pana, przerwijmy tę rozmowę równie bezcelową, jak niewłaściwą.
Prętkiewicz pożegnał się i wyszedł, mrucząc: Lasciate ogni speranza.
Z temi słowy wszedł do Białeckiego i jednym tchem wyrzucił ze siebie relację o rozmowie, rozumując: — Jak ciąć głowę, to odrazu.
Białecki zapatrzył się przed siebie, siedział długo. Wreszcie zaczął się kołysać monotonnie, wsparłszy łokcie na kolanach, a na dłoniach głowę.
— Chodź na inne gościńce życia — zawołał Prętkiewicz raźnie, — trzaśnij się, uderz się sam w kark i rusz na niezbadane jeszcze obszary zjawisk.
Ale Białecki odpowiedział bezdźwięcznie:
— Odeszła mi chęć do wszystkiego. Zgasły zmysły. Są, jak czarne żużle. Złamała się wola — dźwignia. Niema chęci czynu. Zdrętwiało wszystko. Obojętny mi świat. Nie mam do niczego smaku, niczego nie pragnę i nie łaknę. Jestem zawarty w sobie, jak koło geometryczne. Jestem oderwany od wszystkiego żyjącego.
— Awantura arabska! Niczego nie chcesz?
Białecki podniósł nagle głowę.
— Chcę... z frenezją, z rozkoszą myślę o śmierci. Niech przyjdzie... co za szczęście — jedynie jeszcze możliwe... Co za szalona rozkosz — głową o bruk, o bruk...
Z rozwartemi ramionami podchodził do okna. Prętkiewicz zamknął je szybko.
— Wiesz, — próbował deski ratunku, — dziś był dodatek nadzwyczajny. W rządzie przesilenie. Sensację zrobił twój artykuł opozycyjny. Gąbaniewski zzieleniał, zobaczywszy, że drukujesz w „Gońcu“.
Białecki beznadziejnie kołysał głową.
— Prawdy niema w partjach... Prawdy niema w sejmie... Prawdy niema w „Gońcu“. Prawdy niema w Gąbaniewskim. Prawdy niema we mnie, jeżeli przeczysta miłość moja nie zniewoliła serca Poluty! — krzyknął i zamarł znowu w odrętwieniu.
— Będą może nowe wybory. Będziesz kandydował z grupy „Gońca“.
— Nie będę kandydował. Nie potrafię przyciągnąć wyborców. Nie potrafię ująć sobie nikogo. Nic nie zdziałam. Wierzyłem w siebie. Miałem świadomość uroku, który wywieram na ludzi. Teraz odpadła odemnie wszelka moja siła. Chciałem, żeby wyznaniem, że byłem jej miły, ocaliła we mnie to najtajniejsze poczucie swego uroku, które w życiu rozstrzyga o powodzeniu. Nie chciała. Zabiła we mnie moją siłę.
— Ależ pomyśl, jest przecież mężatką... Odepchnęła ciebie w imię tego, co dla niej jest prawdą.
— Dla niej prawdą jest dziecko, a nie jestem ja... Niech mi kto powie, niech mi kto powie... Czy byłem dla niej czemkolwiek? Co było poza jej słowami? Poza jej wejrzeniem?
— Mówisz zawsze: tyle wiem o człowieku, ile z niego wyczuję. Czy sam nie potrafiłeś wyczuć.
— Tutaj mi mało wyczucia. Muszę mieć pewność. Z jej ust. Najprawdomówniejsze potwierdzenie. Siłą pragnienia, mocą ułudy, która tkwi w miłości, mogłem moje zwidzenia w nią wczarować.
Usiadł znowu, wsparłszy głowę na rękach i pogrążył się w melancholji. Czarna fala zamknęła się nad jego głową.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.