Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w sobie zgęszczoną nieskończoność bytów. Wreszcie na skrzydłach pojęcia najszerszego wznoszę się ku Temu, który wszystko sobą ogarnia.
— Zatrzymaj się! Słuchaj, skończysz na manji religijnej.
— Słowem mnie nie przestraszysz. Mnie wszystko jedno, jak się to nazywa.
— Zgubisz w sobie artystę.
— Czyż nie rozumiesz, że to także jest sztuka? Podnoszenie się ku Wszechpojęciu na skrzydłach pojęć... Ściśnięcie wszystkiego w jedynem i rozszerzenie swego ja, by się stało wszechobejmującem... W tem jest kryształowa muzyka... Wieczność roztopiona w sobie i szczęście uciszonego raz na zawsze dążenia. Dążenia, które znalazło swój cel... I ta wieczność, łkająca z niewymownego zachwytu, jak akordy Patetycznej Bethovena, jest do osiągnięcia tu, na tej planecie Ziemi...
— Adres bliższy: Planeta Ziemia, st. kolei Wiedeńskiej Pruszków, Zakład Tworki.
— Odpowiedź wszelkich mydlarzy, paseistów i grubo-zmysłowców całego świata.
— Dziękuję za nadanie mi tytułów, wcale zaszczytnych w porównaniu z definicją, jaką otrzymasz od każdego bez wyjątku psychjatry.
— Coś ci skóreczka zhipopotamiała, — mruknął Prętkiewicz i chciał odejść. Ale nagle zobaczył zmienioną twarz Białeckiego.
— Co tobie? — zapytał, siadając na ławce.
— Prawie nic, — odpowiedział Białecki, spuszcząjąc oczy.
— Wyglądasz, jak obraz kubistyczny, z samych graniastosłupów, Taką wydłużoną masz minę. A pani Poluta...