Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gła w sobie. Przyszła nowa zabawka — dziecko. I oto ukochana odwróciła się od niego. Czyż był tylko wykałaczką do zębów?
Gdyby wiedzieć, gdyby wiedzieć, że za tem spojrzeniem oczu, za uściskiem dłoni, za cichem poddaniem się jego braterskiej pieszczocie była napradę miłość! Ze była... Wtedy lżej będzie znieść cios, tę wiadomość przycisnąwszy do serca, jak relikwie na drogę życia.
Usiadł na ławce, wziął pełne garście czerwonych liści. Majaczył, że ma ręce pełne krwi wytoczonej z serca.
— Co tu melancholizujesz? — odezwał się nad nim głos.
Podniósł oczy i po chwili zrozumiał, że stoi nad nim Prętkiewicz. Oderwał się z trudnością od jednotonnej melodji bólu, w której pogrążył się cały.
— Co tu robisz? — zapytał bezmyślnie.
— Ja? — ożywił się Prętkiewicz, — stoję na rozdrożu.
— Na jakiem znowu rozdrożu? Ty bo włóczysz się zawsze tylko po bezdrożach.
— A właśnie, że widzę dwie drogi przed sobą.
— Zwierz się łaskawie, jakie?
— Jedna droga — to droga zjawy. Mam się nastawić, jak aparat kinowy i filmować, co widzę. Obserwacją zabić abstrakcję. Emocją zatłuc myśl, jak kryształ młotem.
— A druga?
— Druga — to zataczać dalej wspaniale kręgi abstrakcji. Każdy nowy zawiera kwintesencję coraz to większej ilości zjawisk. I dlatego jest coraz szerszy. Szybuję. Odrywam się od czuć zmysłowych. Mam