Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To mówiąc, wstała. W wazoniku przed nią różowiła się więź gladjolusów. Piętkiewicz pomyślał: — A więc przechowuje jego kwiaty...
Tę więź razem z nim kupował Białecki przed kilku dniami.
Jakby zgadując tę myśl, pani Poluta zawołała:
— Aniu!
Weszła bledziutka dziewczynka w fartuszku, z kieszonkami, z gładko zaczesanemi warkoczykami, w których śmiesznie sterczały niebieskie kokardy. Dygnęła przed Prętkiewiczem i powitała go spojrzeniem smutnem i pełnem pytań. Przypominał jej ojca.
— Aniu — powiedziała matka — weź te kwiaty i wyrzuć je zaraz..
Na ustach Ani drżało zdumione zaprzeczenie, że kwiaty są przecież jeszcze zupełnie świeże i takie ładne. Ale przypomniała sobie, że grzeczna dziewczynka bez uwag spełnia zlecenia starszych. Zabrała wazon bez słowa.
— Manifestacja dość wyraźna, jako że wiadomy mi ofiarodawca kwiatów — mruknął posępnie Prętkiewicz — mamże powtórzeniem jej do reszty pognębić tego Don Kichota, który w ostatnich czasach upadł tak nisko, że zaczął nawet nosić modne krawaty.
Pani Poluta roześmiała się niewesoło.
— Istotnie, to straszliwy upadek człowieka. Pan za to nosi fantazyjne fontazie, jak skrzydła motyle. O kilometr poznać artystę!
— A pani toby wolała nosić motyle na szpilce, zamiast broszki.
— Ach, o jakież okrucieństwo pan mnie posądza! Mężczyźni nie dorośli do przyjaźni. Wszelka platońska biesiada kończy się rozdzierającym jękiem Romea lub Trystana.