Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

męskie kapelusiki na głowie. Krótkie włosy. Cieliste pończochy i lakierki.
— Im wolno kochać, — myślała z nieskończoną melancholją.
Nad wieczorem przyszedł do niej Białecki. Przyniósł jej bukiecik bratków.
— Co pani jest? — dopytywał się, widząc jej zasmucenie.
— Nic, — broniła się, — pan wie, jasne tło uwydatnia ciemne plamy.
— Cóż jest jasnem tłem?
— Dzisiejszy dzień wiosenny.
— A ciemną plamą?
— Samotny smutek mój.
Białecki wstał z miejsca. Okrążając stół, szedł ku pani Polucie. Zamarła w oczekiwaniu. Położył na jej głowie dłonie. Powiedział cicho:
— Już nie samotny, bo już ze mną podzielony. O moja, moja...
Ostro krzyknął dzwonek u drzwi. Pani Poluta zerwała się zmieszana i poszła otworzyć, bardzo wizycie nierada.
Był to Prętkiewicz.
— Przyniosłem tu pani bilet na odczyt do Klubu Literackiego. Niechże się nie nazywa, że tylko Białecki o pani pamięta. Zresztą to jego specjalność. Niewiasta niedość przenikliwa gotowa go nie wiedzieć o co posądzić. A to czułości na tle ogólno-ludzkiem. Ach, ty ideo platońska przypadkiem przyczepiona do dwóch nóg!
— Nie jestem tak platoniczny, jak sądzisz, — odparł Białecki niecierpliwie. Spoglądał dziwnie na panią Polutę. — To ty jesteś abstrakcja usymbolizowana