Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Towarzysz znowu ględzi o filantropji — idźcie z nią się wypchać do klerykałów!
— Nie o filantropję chodzi. Jak źli ludzie najlepsze prawa wezmą do ręki, to z nich wyjdzie nieprawość. Przyszli inteligenci. Nauczyli nas zażądać zamiast suchej skórki — dużej pajdy chleba i to suto smarowanej masłem. Nauczyli nas, że Marks lepszy od Mesjasza, a tylko idjota wierzy w Boga, zamiast w pana Darwina. A dusze nasze? Kto dusze nasze podniósł? Czy od masła i mięsa rozrosła się dusza moja? Trzeba wydać straszną walkę cudzemu cierpieniu. My walczymy tylko z naszem cierpieniem. I świat ciągle zgrzyta, jak niesmarowana maszyna. Zaczęli my go naprawiać, a nie z tego końca.
Pani Poluta patrzyła na zjadliwie skrzywioną twarz koleżanki, która przyłączyła się do zgodnego chóru okrzyków:
— Burżuj! Ciasna głowa! Chrześcijański demokrata! Pachołek klechów! Precz z nim!
Ucieszyła się, że spokojna, rozwidniona twarz robotnika ani drgnęła pod gradem potępień, jak pod świszczącemi ciosami bicza. Zszedł, powiedziawszy swoje. Obok pani Poluty siedział młody człowiek, czarniawy, chudy, z płonącemi niezdrowym ogniem oczami. Typowa twarz anarchisty, podobna do zgilotynowanego Caserio, zabójcy prezydenta Carnot’a. Siedział, oparłszy łokcie na kolanach, a na nich głowę. Wypił chciwie słowa mówcy, odmienne od zwykłej katarynki partyjnej, od starych liczmanów frazesu, przyjmowanych obrzędowo, nie wstrząsających już nikim. Były to własne słowa tego człowieka, w ciężkim trudzie wykute w nim samym wewnątrz duszy. Teraz przetrawiał je. Myśl jego pracowała, oczy płonęły.