Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i promieniowało geometryczne słońce. Gdzie ci ludzie przyszłości, uosabiający zwycięstwo człowieka nad materją? Czy to ci?
Widziała na ich twarzach tępość dosytu i letarg duszy, zasklepionej w kole codziennych potrzeb i walk życiowych. A oto przemawia jeden z ich prowodyrów:
— Towarzysze, walka klasowa — to najgłówniejsza sprężyna świata. Na karkach innych warstw robotnik fabryczny wespnie się na szczyt bogactwa i potęgi. Podepcze burżuazję i drobnomieszczaństwo, uosabiające reakcję. One nie mają prawa żyć!
Na miejsce mówcy, który zapocił się i zaślinił i zszedł, ocierając czoło rękawem, wszedł na estradę za stolikiem robotnik. Jaka miła twarz, okolona ciemnym włosem, twarz sucha, z szafirowemi oczami. Na Podlasiu bywają takie.
— Słyszałem tutaj wiele słów, — zaczął, aż mam od nich głowę, jak bania. Na mój prosty rozum nie wychodzi tak, jak towarzysz wykłada. Drobnomieszczanin także chce żyć. Na cudzych karkach stać nie można, rozstąpią się i ten, kto stoi, poleci w dół. Byli kapitaliści i inteligenci — zrzucić ich po to, aby przyszli inni panowie? Panowanie wam złe, a sami chcecie panować. Równości wy nie rozumiecie, bo chcecie zrównać się z tymi, co mają pełną kieszeń i brzuch. Chcecie odebrać bogactwo tym, co mają, choć Bogiem a prawdą nic wam nie brakuje. Ale czy który z was bąknął o tem, że są bezrobotni i że im pomóc trzeba? Narzekają, że kapitaliści myślą o sobie. A jak naprawdę wygląda solidarność klasy robotniczej? Nie w strajku, kiedy interes was zbiera do kupy, ale w życiu, w jednym domu robotniczym, gdzie człowiek dla człowieka kroku nie stąpi.