Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdzież ten lud nieszczęśliwy, gdzie ci „ludzie bezdomni“? — pomyślała pani Poluta.
Poczuła w pewnym zakątku duszy pustkę. Od dziecka rosła w tradycji, że trzeba dźwignąć lud, by odrodził się naród. Teraz kogóż tu dźwigać? Dla kogo się poświęcać? Dla kogo pracować?
Otaksowała najbardziej wypasionych, przepytała o zarobki i przyszła do wniosku, że są znacznie od niej zamożniejsi. A tymczasem nie dają nikomu napiwków. Nie kupują książek. Nie dają na cele społeczne, chyba na związki i partje, które wywalczają dla nich zdobycze ekonomiczne. Rzadko chodzą do teatru, nigdy na koncerty i wystawy. Nie wszyscy kształcą dzieci w szkołach średnich, a szkołę powszechną mają bezpłatną. Prócz tego, nie potrzebują przy robocie porządnego ubrania, wydają więc na nie znacznie mniej, niż przeciętny inteligent.
— Już nie jest im źle, więc nie mam już obowiązków — myślała.
Przypomniała sobie z urazą kobietę suchotniczą, stojącą na mrozie z sinem dzieckiem w kolejce po chleb. Było to podczas wojny. Narzekała cienkim, chorym głosem na drożyznę chleba. Jednocześnie czytała pani Poluta w gazetach o nowym strajku piekarzy dla podniesienia swych zarobków.
— To już wtedy musieli się zacząć tak ładnie wypasać — zniechęcała się coraz bardziej. Bo i dla niej chleb był za drogi.
Przypomniała sobie wydawnictwa socjalistyczne, nielegalne, które przed wojną trafiały do jej rąk, dzięki społecznictwu męża, które wyniósł z uniwersytetu. Robotnik był tam wyobrażony z twarzę energiczną i uduchowioną, a nad nim wznosił się komin fabryczny