Towarzysze Jehudy/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
W oberży.

Tegoż dnia o szóstej rano jakiś jeździec na szkapie pocztowej, w towarzystwie pocztyliona, który miał odprowadzić konia z powrotem, wyjeżdżał z Bourgu drogą na Macon albo do Saint-Julien. Droga ta o milę od miasta rozchodziła się właśnie na dwie: jedna szła prosto do Saint-Julien, druga skręcała w lewo, do Macon.
Dojechawszy do tego punktu, jeździec chciał skręcić w lewo, do Macon, gdy wtem usłyszał głos, wychodzący, zdawało się, z pod wywróconego wozu i proszący o pomoc.
Jeździec kazał pocztylionowi zobaczyć, kto to był.
Jakiś ogrodnik leżał pod furą jarzyn. Prawdopodobnie chciał on podeprzeć wóz w chwili, gdy koła wjechały do rowu; wóz jednak przewrócił się, ale bez szwanku dla niego. Ogrodnik prosił tylko o pomoc przy podnoszeniu wozu.
Jeździec zlitował się nad bliźnim i sam nawet z nadzwyczajną silą pomagał pocztylionowi. Razem nietylko wydobyli wóz z rowu, ale nawet ustawili go na drodze.
Potem jeździec chciał pomódz człowiekowi, ale ten był zdrów i cały. Przytłuczone miał tylko trochę nogi.
Podziękowawszy gorąco za pomoc, ogrodnik wziął konia za uzdę, nie tyle, aby go prowadzić, ile dla łatwiejszego utrzymania się na nogach, gdyż nie był zupełnie trzeźwy.
Obaj jeźdźcy dosiedli koni i ruszyli galopem. Wkrótce zniknęli na zakręcie, odległym o pięć minut drogi od lasu Monnet.
Zaledwie jednak znikli, ogrodnik zmienił swe zachowanie: zatrzymał konia, wyprostował się, podniósł do ust munsztuk małej trąbki i zatrąbił trzy razy.
Z lasu wynurzył się jakiś masztalerz, prowadząc osiodłanego wierzchowca.
Ogrodnik w jednej chwili zrzucił bluzę, zdjął spodnie z grubego płótna; ubrany był pod spodem w kurtkę, w łosiowe spodnie i długie buty.
Z wozu wyjął następnie pakiet, z którego wydobył kostyum myśliwski, zielony ze złotymi galonami. Ubrawszy się w ten kostyum, zarzucił opończę, wdział kapelusz, przyniesiony przez masztelarza, dopasowany do wykwintnego kostyumu, przypiął ostrogi i skoczył na konia ze zręcznością wytrawnego jeźdźca.
— Bądź dziś wieczór o siódmej — zwrócił się do masztelarza — pomiędzy Saint-Juste i Ceyzeriat; znajdziesz tam Morgana; powiedz mu, że ten, o kim już wie, jedzie do Mâcon, lecz że ja będę tam przed nim.
I nie troszcząc się o furę jarzyn, którą zresztą zostawił pod opieką służącego, pseudo-ogrodnik, a właściwie stary nasz znajomy, Montbar, skręcił konia w stronę lasku Monnet i puścił się galopem.
Koń jego był lepszy od tej szkapy pocztowej, na której jechał Roland; był to doskonały koń wyścigowy. To też pomiędzy lasem Monnet i Polliat Montbar przegonił dwu jeźdźców.
Przybywszy do Mâcon, Montbar zatrzymał się w zajeździe koło poczty.
Sposób, w jaki witano Montbara w zajeździć, wskazywał, że znali go tam oddawna.
— Ach, to pan, panie de Jayat — rzekł gospodarz. — Właśnie wczoraj myśleliśmy nad tem, co się z panem stało. Już chyba z miesiąc nie był pan u nas.
— Czyż tak dawno! — odparł młody człowiek. — Tak, rzeczywiście. Bawiłem u znajomych, u pp. Treffort i u pp. Hautecourt. Znasz pan przecie tych państwa z nazwiska?
— Z nazwiska i osobiście.
— Polowaliśmy z ogarami. Mają świetne psy, słowo honoru! Ale czy można co dostać dziś do jedzenia?
— Dlaczegożby nie?
— No to proszę o kurczę, o butelkę wina, dwa kotlety, owoce.
— Zaraz będzie. Podać w pokoju pańskim, czy na sali ogólnej?
— Na sali; to weselej, lecz przy osobnym stole. Ale nie zapomnijcie o koniu.
Gospodarz wydał stosowne polecenia. Montbar usadowił się przed kominem, podniósł opończę i grzał nogi.
— Czy zawsze trzymacie pocztę? — zapytał gospodarza, chcąc widocznie podtrzymać rozmowę.
— Oczywiście!
— To tutaj przeprzęgają konie w dyliżansach?
— Nie w dyliżansach, lecz w karetkach.
— Ale prawda. Muszę jechać do Chambery w tych dniach. Ile jest miejsc w karetce?
— Trzy. Dwa w środku i jedno na koźle.
— A czy będę mógł znaleźć wolne miejsce?
— Czasem można. Ale pewniejszą rzeczą jest mieć własny ekwipaż.
— A naprzód miejsca nie można zamówić?
— Nie. Bo mogą przecież być podróżni, jadący z Paryża do Lugdunu.
— A, to-ci arystokraci! — rzekł ze śmiechem Montbar. — Przypomniało mi się z powodu arystokratów, że jedzie tu za mną jeden taki. Minąłem go o ćwierć wiorsty od Polliat. Zdaje mi się, że szkapę ma nietęgą.
— Cóż dziwnego. Moi koledzy mają takie złe konie!
— Patrz-no. Oto nasz gość — odparł Montbar. — Myślałem, żem go zostawił za sobą dalej.
W istocie, w tej samej chwili Roland nadjechał galopem i wpadł na podwórze.
— Czy pan bierze pokój Nr. 1, panie de Jayat? — zapytał gospodarz.
— A bo co?
— Bo to najlepszy pokój. Jeśli nie, oddam go nowoprzybyłemu, jeśli zechce nocować.
— Nie zajmujcie się mną. Jeszcze nie wiem, czy zostanę, czy też pojadę dalej. Jeśli nowy gość zechce, oddajcie mu Nr. 1. Ja zajmę Nr. 2.
— Śniadanie podane — zameldował chłopak z drzwi, prowadzących do sali.
Morgan wszedł do sali ogólnej; w tej samej chwili Roland wszedł do kuchni.
Montbar siadł tak, aby być zwrócony plecami do drzwi. Była to zbyteczna ostrożność, gdyż Roland nie wszedł do sali.
Po deserze sam gospodarz przyniósł mu kawę.
Morgan zrozumiał, że gospodarz pragnął pogawędzić. I było mu to na rękę, gdyż chciał się rozpytać o pewne rzeczy.
— Co słychać — zapytał Montbar — z naszym podróżnym? Czy może tylko konia zmienił i pojechał dalej?
— Nie, nie — odpowiedział gospodarz. — Miał pan racye — to arystokrata. Kazał sobie podać śniadanie w swoim pokoju.
— W swoim, czy w moim? — zapytał Montbar. — Pewno daliście mu sławetny Nr. 1.
— Cóż ja winien, panie de Jayat. Wszak zostawił pan ten pokój do dyspozycyi.
— Dobrzeście zrobili. Zadowolę się pokojem Nr. 2.
— Ależ tam będzie panu źle. Od Nr. 1 oddzielony jest ten pokój cienkiem przepierzeniem; słychać wszystko, co się mówi lub robi obok. Boję się, że ten młody człowiek będzie panu przeszkadzał.
— Czy wygląda na hałaśliwego?
— Nie; ale wygląda mi na oficera.
— Z czego wnosicie?
— Z ruchów najpierw. Następnie z tego, że pytał o pułk konsystujący w Mâcon. Powiedziałem mu, że jest to pułk 7 strzelców konnych. „A to dobrze — odpowiedział mi na to — znam dowódcę. Jest to mój przyjaciel. Czy chłopiec wasz może zanieść mu moją kartę z zapytaniem, czy zechce przyjść na śniadanie do mnie?“.
— Ach, tak!
— Rozumie pan teraz: dwu oficerów razem, mogą hałasować. A może zechcą zjeść obiad i kolacyę.
— Mówiłem już, moi drodzy, że nie przypuszczałem, iżbym miał tu nocować. Czekam na listy z Paryża; od nich zależeć będzie, co dalej zrobię. Tymczasem zapalcie ogień w numerze drugim, tylko jak najciszej, aby nie przeszkadzać memu sąsiadowi. Proszę też o papier i pióro; muszę pisać.
Rozkaz Montbara wykonano ściśle.
Gospodarz mówił prawdą: słychać było każdy ruch, każdy wyraz przez cienką ścianę.
To też Montbar dokładnie słyszał, jak posługacz zaanonsował Rolandowi pułkownika Saint-Maurice, a potem kroki jego w korytarzu, słyszał okrzyki obu przyjaciół, zadowolonych ze spotkania.
Obaj oficerowie poznali się przedtem we Włoszech. Roland był pod komendą Saint-Maurice’a, który był podówczas kapitanem; Roland zaś był dopiero lejtenantem.
Dziś równi byli co do stopnia. Nadto Roland miał dwa zlecenia: pierwszego konsula i prefekta policyi, którzy mu dali prawo komenderowania oficerami równego z nim stopnia, a nawet, w granicach misyi, oficerami wyższych stopni.
Morgan nie mylił się w swych domysłach, że brat Amelii tropi towarzyszów Jehudy. Potwierdziła jego domysły rozmowa oficerów.
I tak, pierwszy konsul istotnie wysłał 50.000 franków dla Ojców z góry św. Bernarda. Istotnie wysłano tę sumę pocztą, lecz była to właściwie zasadzka. Spodziewano się, że w ten sposób da się schwytać rozbójników, o ile nie stanie się to w klasztorze w Seillon, lub w innej jakiej kryjówce.
Chodziło tylko o to, jak ich przyłapać.
Nad tem obaj oficerowie debatowali przez cały czas śniadania.
Po deserze doszli do porozumienia i ustalili plan.
Tegoż wieczora Morgan odebrał list treści następującej:
„W piątek, o godzinie piątej wieczorem, jak zapowiedział Adler, wyjedzie z Paryża karetka z 50.000 fr. dla Ojców św. Bernarda.
„Trzy miejsca są już zamówione przez trzech podróżnych. Jeden z nich wsiądzie w Sens, dwaj drudzy — w Tonnerre.
„Podróżni wewnątrz karetki będą: p. Roland de Montrevel i pułkownik siódmego pułku strzelców, stojącego w Mâcon. Na koźle jechać będzie jeden z najdzielniejszych agentów obywatela Fouché’go.
„Będą ubrani po cywilnemu, lecz uzbrojeni od stóp do głów.
„Dwunastu strzelców na koniach będzie eskortowało karetkę w pewnej odległości, aby mogli nadbiedz w chwili napadu.
Na pierwszy strzał pistoletowy mają puścić konie galopem i spaść na napastników.
„Teraz sądzę, że pomimo tych środków ostrożności, a nawet dzięki nim, napad powinien być dokonany w tem samem miejscu, t. j. koło Białego Domku.
„Jeśli takie jest również zdanie towarzyszy, dajcie mi znać. Będę powoził, przebrany za pocztyliona, od Mâcon do Belleville.
„Ja załatwię się z pułkownikiem; niech ktoś z was weźmie na siebie agenta.
„Co się tyczy Rolanda de Montrevel, temu nic nie grozi; mam sposób na to, aby nie mógł wysiąść z karetki.
„Karetka przejeżdżać będzie koło Białego Domku punktualnie w sobotę o godzinie szóstej wieczorem.
„Odpowiadajcie tak: „Sobota, o szóstej wieczorem“. Wszystko pójdzie jak po maśle.

Montbar“.

O północy, Montbara, który istotnie uskarżał się na hałas w pokoju sąsiada i któremu dano pokój na drugim końcu oberży, zbudzono i oddano list, przyniesiony przez tego samego masztelarza, który mu przyprowadził na drogę osiodłanego konia.
List brzmiał:

„Sobota, o szóstej wieczorem.
Morgan“.

„P. S. Nie zapominać nawet w najgorętszej walce, a zwłaszcza wtedy, że życie Rolanda de Montrevel jest święte“.

Młody człowiek odczytał list z widoczną radością. Tu nie chodziło już o napad na dyliżans. Miał to być pojedynek pomiędzy ludźmi dwu sprzecznych idei, spotkanie pomiędzy dzielnymi przeciwnikami.
Ale na gościńcu nietylko miało się sypać złoto, lecz i polać krew.
Montbar zapytał masztelarza, kto będzie prowadził karetkę od Mâcon do Belleville. Polecił mu pozatem kupić cztery ćwieki z obrączkami zamiast główki i mocną kłódkę.
Wiedział, że karetka przychodzi o pół do piątej do Mâcon i po popasie wyrusza dalej punktualnie o piątej. Widocznie Montbar z góry wszystko przygotował, gdyż, dawszy powyższe polecenia słudze, odprawił go i zasnął, jak człowiek, który nie dospał kilka nocy.
Obudził się dopiero o dziewiątej rano. Zapytał o swego hałaśliwego sąsiada.
Podróżny ten odjechał o szóstej rano karetką, idącą z Lugdunu do Paryża, ze swym przyjacielem, pułkownikiem strzelców. Gospodarz utrzymywał, iż zamówili miejsce tylko do Tonnerre.
Pan de Jayat interesował się młodym oficerem tak samo, jak ten panem de Jayat, gdyż rozpytywał gospodarza, czy często zajeżdża do oberży i czy nie sprzedałby swego konia.
Gospodarz odpowiedział, że zna doskonale p. de Jayat; że ten zwykle zatrzymuje się u niego, jeśli przyjeżdża do Mâcon, ale że konia chyba nie sprzeda, gdyż bardzo go lubi.
Otrzymawszy taką odpowiedź, oficer odjechał, nie rozpytując się o nic więcej.
Po śniadaniu pan de Jayat kazał osiodłać konia i wyjechał z Mâcon drogą do Lugdunu. Przez miasto jechał wolno, lecz zaraz za miastem zebrał cugle i ścisnął konia kolanami.
Koń pomknął galopem. Montbar minął wieś Varennes, Crèche, Chapelle-de-Guinchay i zatrzymał się dopiero koło Białego Domku.
Miejscowość, jak istotnie zapewniał Valensolle, doskonale nadawała się do zasadzki, gdyż droga robiła zakręt w tem miejscu.
Montbar zbadał miejscowość starannie, poczem nakreślił sobie ścisły plan pozycyi.
Potem powrócił do Mâcon. W dwie godziny potem masztelarz wiózł Morganowi plan; od niego dowiedział się Morgan, że powozić będzie pocztylion Antoni. Masztalerz przywiózł też ćwieki i kłódkę.
Montbar polecił przynieść do swego pokoju dwie butelki starego burgunda i kazał zawołać Antoniego.
Niebawem Antoni ukazał się. Był to duży, zdrowy chłop, lat dwudziestu pięciu, wzrostu mniej więcej tego samego, co Montbar.
Pocztylion stanął w progu i, podnosząc rękę do kapelusza po wojskowemu, zapytał:
— Czy obywatel wołał mnie?
— Czy to wy jesteście Antoni?
— Do usług, jeśli mogę jaką wyświadczyć.
— Możesz, przyjacielu. Zamknij drzwi i chodź tu.
Antoni drzwi zamknął i zbliżył się na dwa kroki do Montbara i znowu zasalutował:
— Jestem, panie.
— Naprzód, mój kochany — rzekł Montbar — wypijemy za zdrowie twej kochanki.
— A bo to tacy, jak ja, mają kochanki? Dobre to dla panów.
— Nie wmawiaj mi, szelmo — odparł Montbar — że tacy, jak ty, składają ślub czystości.
— No, nie mówię, aby się miało być zakonnikiem pod tym względem; ma się tu i owdzie miłostki po drodze.
— Tak, w każdym szynku. Dlatego właśnie, wracając, zatrzymujesz się często dla wypicia kieliszeczka i zapalenia fajki.
— Przecież trzeba się zabawić.
— No to spróbuj tego wina, chłopcze. Ręczę, że nie pożałujesz.
I wziąwszy pełną szklankę, Montbart kazał pocztylionowi wziąć drugą.
— Zaszczyt to dla mnie!... Za pańskie zdrowie!... Tak, doskonałe; a ja tak wypiłem odrazu, jak jaką lurę.
— To źle, mój Antoni.
— Pewnie, że źle.
— Na szczęście — odezwał się Montbar, nalewając, drugą szklankę — możemy poprawić.
— Tylko do palca — prosił dowcipny pocztylion, trzymając palec na samym brzegu szklanki.
— Czekaj chwilkę — zawołał Montbar w chwili, gdy Antoni niósł już szklankę do ust.
— W sam czas — odparł pocztylion — jeszcze chwilka, a jużbym wypił. O co chodzi?
— Nie chciałeś, abym pił za zdrowie twej kochanki; ale musisz wypić za zdrowie mojej.
— Tego się nie odmawia, zwłaszcza przy takiem winie. Za zdrowie pańskiej kochanki!
I obywatel Antoni przełknął czerwony płyn, smakując tym razem.
— No i cóż? — zapytał Monbar — znowu wypiłeś za prędko.
— Jakto? — zapytał pocztylion.
— No tak; może ja mam kilka kochanek. Ponieważ nie wymieniliśmy imienia tej, za której zdrowie pijemy, więc jakże jej to ma pójść na zdrowie?
— A, prawda!
— Cóż robić! musimy zacząć na nowo.
— Zacznijmy. Z panem nie można nic źle robić. Strzeliliśmy bąka, zapijmy go.
I Antoni podsunął swą szklankę, którą Montbar napełnił po brzegi.
— Teraz — powiedział, rzucając okiem na pustą już butelkę — nie omylmy się. Jej imię?
— Za zdrowie pięknej Józefiny! — rzekł Monbar.
— Za zdrowie pięknej Józefiny! — powtórzył Antoni i przełknął wino.
A obcierając usta rękawem i stawiając szklankę na stole:
— Za przeproszeniem — rzekł.
— Czy znowu co nie w porządku? — zapytał Montbar.
— Ja myślę. Nie dobrze jest.
— Co, jak?
— Butelka pusta.
— Ta — tak, ale nie tamta.
I Montbar wziął z kominka nową butelkę, już odkorkowaną.
— Ho, ho! — zawołał Antoni z rozjaśnioną twarzą.
— Wszystko w porządku? — zapytał Montbar.
— No, tak — odparł Antoni, podsuwając szklankę.
Montbar napełnił ją znowu.
— Otóż mówiłem — zauważył Antoni, patrząc pod światło na płyn rubinowy — że piliśmy za zdrowie pięknej Józefiny.
— Tak — odparł Montbar.
— Ale — ciągnął dalej Antoni — Józefin we Francyi jest do dyabła!
— To prawda; ileż ich może być, jak myślisz, Antoni?
— Chyba, ze sto tysięcy.
— Niech będzie. Cóż dalej?
— Przypuszczam, że na te sto tysięcy jedna dziesiąta część może być ładnych.
— To za dużo.
— No, to jedna dwudziesta.
— Niech będzie.
— To znaczy pięć tysięcy.
— Widzę, żeś mocny w arytmetyce.
— Jestem synem nauczyciela.
— Więc?
— Więc, za którą z tych pięciu tysięcy piliśmy?...
— Masz racyę, Antoni. Trzeba do imienia dodać nazwisko. Za zdrowie pięknej Józefiny...
— Chwileczkę! szklanka zaczęta, trzeba dopełnić.
Antoni wypił szybko i, podstawiając szklankę:
— Już pusta — powiedział.
— Już pełna — odpowiedział Montbar, przechylając butelkę.
— No, to czekam. Za zdrowie pięknej Józefiny?...
— Józefiny... Lollier!
I Montbar wychylił szklankę.
— Przepraszani — zawołał Antoni — znam jedną Józefinę Lollier.
— Być może.
— Józefina Lollier... Przecież to córka właściciela poczty w Belleville.
— Właśnie.
— Dobry kąsek. Śliczna dziewczyna! Za zdrowie pięknej Józefiny Lollier!
I wychylił piątą szklankę.
— Teraz rozumiesz już, po co cię wołałem?
— Nie, ale nic nie szkodzi.
— Jesteś łaskaw.
— Ech, ze mnie dobry chłop.
— No, to ci powiem, po com cię wołał.
— Słucham.
— Zaczekaj-no! Lepiej zrozumiesz i usłyszysz przy pełnej szklance.
— Czy pan nie jest przypadkiem lekarzem od chorób uszu? — zapytał, dowcipkując, pocztylion.
— Nie; ale dużo miałem do czynienia z pijakami — odpowiedział Montbart, dolewając znowu do szklanki Antoniego.
— Można lubić wino i nie być pijakiem — zauważył Antoni.
— Zgadzam się z tobą, mój chłopcze — wtrącił Montbar — pijakiem jest ten, kto nie umie pić.
— Dobrze powiedziane — zawołał Antoni. — A teraz słucham.
— Mówiłeś, że nie wiesz, po com cię wołał?
— Powiedziałem.
— Jednak musiałeś się domyślać, że miałem wtem jakiś cel?
— Każdy ma swoje cele, dobre albo złe, jak twierdzi nasz proboszcz — zauważył Antoni.
— Otóż ja chcę — ciągnął dalej Montbar — dostać się w nocy na podwórze domu Mikołaja Dyonizego Lollier, właściciela poczty w Belleville.
— W Belleville — powtórzył Antoni — rozumiem... żeby zobaczyć się z piękną Józefiną?
— Otóż to, kochany Antoni; bo stary Lollier już zwąchał pismo nosem i zabronił córce widywać się ze mną.
— No, dobrze... ale co ja tu mogę?
— Jeszcze nie rozumiesz, Antoni. No to wypij jeszcze trochę; może ci się rozjaśni w głowie.
— Ma pan racyę — odpowiedział Antoni. I wygolił szóstą szklankę.
— Co ty tu pomódz możesz?
— Tak, co ja mogę dopomódz. O to mi chodzi.
— Wszystko możesz, mój kochany.
— Ja?
— Ty.
— Ciekawym bardzo; niech-no pan wytłómaczy.
I znowu podsunął szklankę.
— Powozisz jutro karetką z Chambery?
— Tak, o szóstej.
— Przypuśćmy, że Antoni jest dobry chłop.
— Już... Jest dobry.
— To Antoni zrobi...
— Co zrobi?
— Najpierw wypije tę szklankę.
— To nie trudno... już zrobione.
— Potem weźmie dziesięć ludwików.
Montbar położył na stół dziesięć monet.
— Oho! żółte, prawdziwe? Myślałem, że wszystkie wyszły z kraju.
— Widzisz, że jeszcze coś niecoś zostało.
— A co ma zrobić Antoni, żeby te monety przeszły do jego kieszeni?
— Trzeba, żeby Antoni pożyczył mi swego ubrania pocztyliona.
— Panu?
— I żeby odstąpił mi swe miejsce jutro wieczorem.
— Pan chce zobaczyć swą piękną Józefinę, nie będąc poznany.
— No tak! Przyjeżdżam o ósmej do Belleville, wjeżdżam na podwórze; mówię, że konie są zmachane, popasam do dziesiątej, a od ósmej do dziesiątej...
— Nie widziany i nie poznany, robię kawał ojcu Lollier.
— Właśnie, właśnie. Zgadłeś, Antoni.
— Jestem młody, więc trzymam stronę młodych. Gdy będę starym ojcem, będę po stronie starych ojców.
— Więc, kochany Antoni, pożyczasz mi swej kurtki i spodni?
— Mam właśnie takie, których jeszcze nie wkładałem.
— Odstępujesz mi swoje miejsce?
— Z przyjemnością.
— A teraz masz na zadatek te pięć ludwików.
— A reszta?
— Jutro, wkładając buty. Tylko postaraj się...
— O co?
— Mówią dużo o bandytach, którzy ograbiają dyliżanse. Nie zapomnij przytroczyć olster do siodła.
— Na co?
— Żeby włożyć pistolety.
— Co! będzie pan strzelał do tych zuchów?
— Co? Nazywasz zuchami złodziei, którzy ograbiają dyliżanse?
— No, no! Nie każdy, kto zabiera pieniądze rządowe, jest złodziejem.
— Tak sądzisz?
— Tak myślę i tak myśli wielu innych. Wiem tylko, że, gdybym był sędzią, nie skazałbym ich.
— Może wypijesz za ich zdrowie?
— Dlaczegożby nie, byle wino było dobre.
— Nie radzę — rzekł Montbar, wlewając resztki wina do szklanki Antoniego.
— Zna pan przysłowie? — zapytał pocztylion.
— Jakie?
— Nie trzeba przeszkadzać waryatom... Za zdrowie towarzyszów Jehudy!
— Niech się tak stanie — rzekł Montbar.
— A pięć ludwików?
— Masz.
— Dziękuję. Będzie pan miał olstra. Lecz radzę nie kłaść tam pistoletów, a przynajmniej radzę, tak jak robi kum Jeremiasz, konduktor z Genewy, nie nabijać ich.
Dawszy taką przyjacielską radę, pocztylion pożegnał Montbara i zszedł na dół, śpiewając jakąś piosnkę o pasterzu i pasterce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.