Towarzysze Jehudy/Tom III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Punkt obserwacyjny.

Córka odźwiernego nie omyliła się: rozmawiającym w więzieniu z kapitanem żandarmów był Roland.
Amelia również słusznie niepokoiła się, gdyż Roland istotnie wysłany był na pościg za Morganem.
Roland nie pokazał się w zamku Noires-Fontaines nie dlatego, żeby podejrzewał, iż siostra interesuje się losami dowódcy towarzyszów Jehudy. Obawiał się poprostu niedyskrecyi służby.
Poznał on Karolinę. Ponieważ ta jednak nie okazała żadnego zdziwienia na jego widok, sądził więc, że go nie poznała. Zresztą, po rozmowie z wachmistrzem, czekał na niego na placu Bastion, zupełnie pustym o tej porze.
Kapitan żandarmeryi, ukończywszy zapisywanie więźniów, poszedł do Rolanda.
U odźwiernego Roland tylko powiedział, kim jest; tutaj mógł już omówić istotę sprawy.
Wtajemniczył więc kapitana w cel swego przyjazdu. Roland dla względów osobistych prosił pierwszego konsula, aby powierzył mu ściganie towarzyszów Jehudy. Bez trudności otrzymał przyzwolenie. Rozkaz ministra wojny oddał do jego rozporządzenia nietylko załogę Bourgu, ale i załogi miast sąsiednich. Minister policyi nakazał wszystkim oficerom żandarmeryi pomagać Rolandowi.
Roland oczywiście postanowił zwrócić się najprzód do kapitana żandarmeryi w Bourgu, ponieważ znał go oddawna i jako człowieka stanowczego i odważnego.
I trafił doskonale. Kapitan był zawzięty na towarzyszów Jehudy, którzy zatrzymywali dyliżanse prawie pod miastem, a jednak wymykali mu się z rąk. Znał on treść trzech raportów o ostatnich napadach, przesłanych ministrowi policyi, i rozumiał jego wściekłość.
Kapitan osłupiał zupełnie, gdy Roland opowiedział mu, co mu się zdarzyło w klasztorze w Seillon owej nocy, w której tam czatował, a zwłaszcza o tem, co się zdarzyło sir Johnowi nocy następnej.
Kapitan z pogłosek wiedział, że gość pani de Montrevel dostał pchnięcie sztyletem. Ponieważ jednak nikt nie wniósł skargi, przeto nie uważał się za upoważnionego do przenikania tajemnicy, którą chciał, jak mu się zdawało, zachować Roland.
Roland zaś nic nie mówił o całej sprawie, chcąc w odpowiedniej chwili i w odpowiedniem miejscu dotrzeć do gospodarzy klasztoru.
Tym razem przybył, rozporządzając wszelkimi środkami, potrzebnymi do urzeczywistnienia swych planów, i zdecydowany, że nie wróci dopóty, dopóki wszystkiego nie doprowadzi do końca. Zresztą były to przygody, których Roland szukał, gdyż łączyły w sobie niebezpieczeństwo i malowniczość.
I gotów był narazić życie swe w walce z ludźmi, którzy nie szczędząc swego, nie będą szczędzili i jego życia. Nie przypisywał bowiem pomyślnego wyniku, wyprawy do klasztoru i walki z Cadoudalem istotnej przyczynie, mianowicie nietykalności, którą zastrzegł sobie Morgan. Bo i jak można było przypuszczać, że prosty krzyż, postawiony nad jego imieniem, mógł ochraniać go na dwu krańcach Francyi.
Pierwszą rzeczą było otoczyć klasztor Kartuzów w Seillon, zbadać go szczegółowo we wszystkich zakątkach. Roland uważał to za zupełnie możliwe do wykonania. Późny wieczór jednak zmusił go do odłożenia tej czynności na dzień następny.
Tymczasem chciał się ukryć w koszarach żandarmeryi, w pokoju kapitana, aby nikt nie dowiedział się o jego obecności w Bourgu i nie domyślił się przyczyn jego przyjazdu. Nazajutrz miał kierować wyprawą. Jeden z żandarmów, krawiec z zawodu, miał mu uszyć mundur wachmistrza.
W kostyumie tym mógł być wzięty za należącego do brygady z Lons-le-Saulnier i, niepoznany, mógłby kierować rewizyą klasztoru.
Wszystko stało się podług tego planu.
Koło godziny pierwszej po północy, Roland powrócił z kapitanem do koszar, udał się do jego pokoju i tam, na łóżku obozowem spał snem człowieka, który dwa dni i dwie noce przejechał pocztą.
Nazajutrz nakreślił plan klasztoru taki, że przy jego pomocy oficer mógł pokierować wyprawą bez Rolanda.
Ponieważ kapitan rozporządzał tylko osiemnastu żołnierzami, co nie wystarczało do obsadzenia obu wyjść z klasztoru i dla dokładnego jego zrewidowania, i ponieważ upłynęłoby dwa do trzech dni, zanim skompletowanoby brygadę rozrzuconą po okolicy, przeto z polecenia Rolanda kapitan udał się do pułkownika dragonów, konsystujących w Bourgu, wtajemniczył go we wszystko i zażądał dwunastu ludzi, tak, że razem miałby trzydziestu.
Pułkownik nietylko dał dwunastu ludzi, ale, dowiedziawszy się, że wyprawą ma kierować Roland de Montrevel, adjutant pierwszego konsula, wyraził gotowość uczestniczenia w wyprawie i poprowadzenia swych żołnierzy.
Roland przyjął jego pomoc. Umówiono się, że pułkownik i jego dwunastu dragonów wezmą po drodze Rolanda, kapitana i osiemnastu żandarmów, gdyż koszary tych ostatnich były właśnie przy drodze, prowadzącej do Seillon.
Wyprawa miała wyruszyć o jedenastej.
Punktualnie o godzinie jedenastej dragoni połączyli się z żandarmami i oba oddziały wyruszyły.
Roland w uniformie wachmistrza dał się poznać pułkownikowi, ale dla żandarmów i dragonów był on wachmistrzem z brygady z Lons-le-Saulnier. Powiedziano im tylko, że Roland spędził młodość w klasztorze w Seillon, i że wobec tego, znając wszystkie zakątki klasztoru, prowadzi wyprawę.
Dzielni wojacy z początku byli upokorzeni, że dowodzi nimi były mnich. Ale ostatecznie, ponieważ ten były mnich nosił trójgraniasty kapelusz dość ładnie i ponieważ miał wygląd człowieka, który w mundurze zapomniał o habicie, pogodzili się z losem. Postanowili jednak wydać sąd o tym wachmistrzu, kiedy zobaczą, jak obchodzić się będzie z muszkietem, który niósł na ramieniu z pistoletami, które miał za pasem, i z szablą, wiszącą u boku.
Oddział podzielono na trzy części: ośmioma ludźmi dowodził kapitan żandarmeryi, dziesięcioma — pułkownik dragonów, a dwunastoma — Roland.
Za miastem rozeszli się. Kapitan żandarmeryi, który znał dobrze miejscowość, miał obserwować okna pawilonu, które wychodziły na las w Seillon. Pułkownik dragonów miał zająć stanowisko przy bramie klasztoru, Roland zaś z siedmioma dragonami i pięciu żandarmami miał przeszukać klasztor. Wszyscy powinni byli być na stanowiskach swych za pół godziny.
Roland ze swym oddziałem miał przeleźć przez mur ogrodu klasztornego, gdy na zegarze w Péronaz będzie biła pół do pierwszej.
W oznaczonej godzinie, gdy wszyscy byli na stanowiskach, Roland dał sygnał i ludzie jego wdrapali się na mur. Gdy byli po drugiej stronie, nie wiedzieli jeszcze, czy Roland był odważny, wiedzieli tylko, że był zręczny.
Roland wskazał im drzwi, prowadzące z ogrodu do klasztoru, i pierwszy otworzył je i znalazł się w gmachu klasztornym.
Było ciemno, dookoła panowała cisza.
Wskazując wciąż drogę swym ludziom, Roland doszedł do refektarza. I tam było pusto i cicho.
Skierował się przez sklepiony korytarz do ogrodu.
Pozostały do zrewidowania: cysterna, groby podziemne i pawilon, a raczej kaplica leśna.
Doszedłszy do cysterny, zapalił trzy łuczywa: jedno wziął sam, a dwa rozdał dwu żołnierzom, poczem podniósł płytę kamienną, pokrywającą schody.
Żandarmi, którzy szli za nim, zaczęli wierzyć, że był on nietylko zręczny, ale i odważny.
Korytarzem podziemnym doszli do pierwszej kraty; była tylko przymknięta.
W grobach panowała już nie cisza, nie pustka, lecz martwota. Najodważniejszych przeszedł dreszcz. Roland chodził od grobu do grobu, obstukując grobowce rękojeścią pistoletu. Nic nie zmąciło ciszy.
Doszli do drugiej kraty i do kaplicy. I tam było pusto i cicho. Roland skierował się na chór. Znać jeszcze było ślady krwi na posadzce.
Tutaj kończyło się badanie i trzeba było zgodzić się z tem, że wyników żadnych nie dało.
Roland nie chciał jednak składać broni. Sądził, że nikt go nie atakował ze względu na liczebność eskorty; kazał dziesięciu ludziom wydostać się z kaplicy przez rozwalone okno i przyłączyć się do oddziału kapitana, ukrytego w lesie, sam zaś z dwoma ludźmi powrócił do podziemia.
Tym razem obaj jego towarzysze uznali, iż jest nietylko odważny, lecz i zuchwały.
Lecz Roland, nie patrząc, czy idą za nim, szedł swymi śladami, ponieważ nie było śladu bandytów.
Obaj żołnierze, zawstydzeni, poszli za nim. Klasztor stanowczo był opuszczony. Doszedłszy do wielkiej bramy, Roland zawołał pułkownika; ten ze swymi sześciu ludźmi był na stanowisku.
Otwarto bramę. Pułkownik nic nie widział i nic nie słyszał.
Oba oddziały, zatarasowawszy bramę, aby odciąć drogę bandytom, jeśliby szczęśliwie natknęli się na nich, powróciły na chór kaplicy, gdzie czekał na nich kapitan żandarmeryi.
Była godzina druga z rana. Trzeba było zdecydować się na odwrót po trzygodzinnem szukaniu bez rezultatu.
Roland, zrehabilitowany w oczach żandarmów i dragonów, z żalem dał sygnał do odwrotu przez drzwi kaplicy, wychodzące na las.
Szybkim krokiem podążyli drogą do Burgu. Kapitan żandarmeryi, Roland i osiemnastu żandarmów powrócili do koszar, a pułkownik i jego dwunastu dragonów poszli do miasta.
Głos szyldwacha, który przepuszczał żandarmów, zwrócił uwagę Morgana i Valensolle’a. Ten to powrót wyprawy przerwał im posiłek; wtedy to właśnie Morgan zawołał: „Baczność!“
Bo w ich położeniu wszystko zasługiwało na uwagę.
To też szczęki przestały działać, a oczy i uszy działały z naprężeniem. Okazało się wkrótce, że tylko oczy będą zajęte.
Żandarmi rozeszli się po izbach, nie zapalając światła. Wśród ciemnych okien w dwu tylko zabłysło światło; okna te, położone w załamaniu gmachu, znajdowały się naprzeciw okna, w którem dwaj przyjaciele spożywali obiad. Usadowieni wysoko na sianie, Morgan i Valensolle mogli patrzeć w głąb okien nieco z góry.
Były to okna w pokoju kapitana żandarmeryi.
Wskutek czy to niedbalstwa kapitana, czy też wskutek braku środków, firanek w oknach nie było. To też przy świetle dwu świec, zapalonych z racyi gościa, Morgan i Valensolle mogli widzieć wszystko, co się działo w pokoju.
Wtem Morgan ścisnął Valensolle’a mocno za ramię.
— Cóż tam nowego? — zapytał Valensolle.
Roland zdjął w tej właśnie chwili kapelusz trójgraniasty i Morgan poznał go.
— Roland de Montrevel! — wyszeptał Morgan — Roland w mundurze wachmistrza żandarmów?!... No, to jesteśmy już na jego tropie, gdy on jeszcze szuka naszego. Byle go nie stracić.
— Co robisz? — zapytał Valensolle, słysząc, że Morgan oddala się.
— Uprzedzę towarzyszy. Ty siedź i patrz. Odpina szablę i wyjmuje pistolety... pewnie spędzi noc u kapitana. Niech jutro ruszy się, gdzie chce, a będziem mu deptali po piętach.
I Morgan zsunął się po sianie i znikł z oczu przyjaciela.
W kwandrans potem Morgan był z powrotem; okna kapitana były już ciemne.
— No i cóż? — zapytał Morgan.
— Ano, skończyło się wszystko bardzo prozaicznie: rozebrali się, zgasili świecę, i poszli spać; kapitan — w swem łóżku, Roland na jakimś materacu. Pewnie chrapią teraz.
— No to dobrej nocy im i nam.
W dziesięć minut potem obaj młodzi ludzie spali smacznie, jakgdyby nie wisiało nad nimi żadne niebezpieczeństwo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.