Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/421

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żandarmi rozeszli się po izbach, nie zapalając światła. Wśród ciemnych okien w dwu tylko zabłysło światło; okna te, położone w załamaniu gmachu, znajdowały się naprzeciw okna, w którem dwaj przyjaciele spożywali obiad. Usadowieni wysoko na sianie, Morgan i Valensolle mogli patrzeć w głąb okien nieco z góry.
Były to okna w pokoju kapitana żandarmeryi.
Wskutek czy to niedbalstwa kapitana, czy też wskutek braku środków, firanek w oknach nie było. To też przy świetle dwu świec, zapalonych z racyi gościa, Morgan i Valensolle mogli widzieć wszystko, co się działo w pokoju.
Wtem Morgan ścisnął Valensolle’a mocno za ramię.
— Cóż tam nowego? — zapytał Valensolle.
Roland zdjął w tej właśnie chwili kapelusz trójgraniasty i Morgan poznał go.
— Roland de Montrevel! — wyszeptał Morgan — Roland w mundurze wachmistrza żandarmów?!... No, to jesteśmy już na jego tropie, gdy on jeszcze szuka naszego. Byle go nie stracić.
— Co robisz? — zapytał Valensolle, słysząc, że Morgan oddala się.
— Uprzedzę towarzyszy. Ty siedź i patrz. Odpina szablę i wyjmuje pistolety... pewnie spędzi noc u kapitana. Niech jutro ruszy się, gdzie chce, a będziem mu deptali po piętach.
I Morgan zsunął się po sianie i znikł z oczu przyjaciela.
W kwandrans potem Morgan był z powrotem; okna kapitana były już ciemne.
— No i cóż? — zapytał Morgan.
— Ano, skończyło się wszystko bardzo prozaicznie: rozebrali się, zgasili świecę, i poszli spać; kapitan —