Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co słychać — zapytał Montbar — z naszym podróżnym? Czy może tylko konia zmienił i pojechał dalej?
— Nie, nie — odpowiedział gospodarz. — Miał pan racye — to arystokrata. Kazał sobie podać śniadanie w swoim pokoju.
— W swoim, czy w moim? — zapytał Montbar. — Pewno daliście mu sławetny Nr. 1.
— Cóż ja winien, panie de Jayat. Wszak zostawił pan ten pokój do dyspozycyi.
— Dobrzeście zrobili. Zadowolę się pokojem Nr. 2.
— Ależ tam będzie panu źle. Od Nr. 1 oddzielony jest ten pokój cienkiem przepierzeniem; słychać wszystko, co się mówi lub robi obok. Boję się, że ten młody człowiek będzie panu przeszkadzał.
— Czy wygląda na hałaśliwego?
— Nie; ale wygląda mi na oficera.
— Z czego wnosicie?
— Z ruchów najpierw. Następnie z tego, że pytał o pułk konsystujący w Mâcon. Powiedziałem mu, że jest to pułk 7 strzelców konnych. „A to dobrze — odpowiedział mi na to — znam dowódcę. Jest to mój przyjaciel. Czy chłopiec wasz może zanieść mu moją kartę z zapytaniem, czy zechce przyjść na śniadanie do mnie?“.
— Ach, tak!
— Rozumie pan teraz: dwu oficerów razem, mogą hałasować. A może zechcą zjeść obiad i kolacyę.
— Mówiłem już, moi drodzy, że nie przypuszczałem, iżbym miał tu nocować. Czekam na listy z Paryża; od nich zależeć będzie, co dalej zrobię. Tymczasem zapalcie ogień w numerze drugim, tylko jak najciszej, aby nie przeszkadzać memu sąsiadowi. Proszę też o papier i pióro; muszę pisać.