Towarzysze Jehudy/Tom III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Karetka z Chambéry.

Nazajutrz, o piątej popołudniu, Antoni, nie chcąc widocznie się spóźnić, zaprzęgał już trzy konie do karetki.
Wkrótce potem zajechał galopem na podwórze oberży i stanął o trzy kroki od ostatniego stopnia schodów kuchennych.
Z karetki wysiadło trzech mężczyzn, którzy z pośpiechem ludzi zgłodniałych skierowali się do okien jasno oświetlonej sali ogólnej.
Zaledwie zniknęli w oberży, ze schodów kuchennych wybiegł elegancki pocztylion, bez długich butów, tylko w cienkich trzewikach.
Pocztylion ten naciągnął pośpiesznie długie buty Antoniego, wsunął mu w rękę pięć ludwików i odwrócił się doń plecami; Antoni narzucił mu opończę na ramiona.
Skończywszy tę tualetę, Antoni ukradkiem powrócił do stajni i ukrył się w najciemniejszym kącie.
Zastępca zaś jego, uspokojony widocznie tem, że kołnierz opończy zakrywał mu połowę twarzy, skierował się wprost do koni i wsunął trzy pistolety w łęk siodła. Potem szybko przy pomocy ostrego szydła przymocował cztery ćwieki koło drzwiczek karetki.
Następnie umiejętnie uspokajał niecierpliwiące się konie batem i głosem.
W pół godziny potem rozległ się głos konduktora:
— Obywatele podróżni, proszę wsiadać.
Montbar stał tuż przy drzwiczkach karetki i poznał Rolanda, oraz pułkownika siódmego pułku strzelców, chociaż byli przebrani. Wsiedli oni do karetki, nie zwracając uwagi na pocztyliona.
Ten zamknął za nimi drzwiczki, założył kłódkę w kółka obu ćwieków i zamknął ją na klucz.
Następnie, udając, że szuka bata przy drugich drzwiczkach, nachylając się, założył drugą kłódkę w ten sam sposób, poczem dosiadł konia i pilił konduktora, który jeszcze kończył rachunki z gospodarzem.
— Idę, idę już — odpowiedział mu konduktor.
A obejrzawszy się, zapytał:
— A gdzież są podróżni?
— Już jesteśmy — odezwali się obaj oficerowie z wnętrza karetki, a agent z kozła.
— Czy drzwiczki dobrze zamknięte? — dopytywał Franciszek.
— Doskonale — odpowiedział Montbar.
— No to w drogę! — zawołał konduktor, wchodząc na stopień i siadając koło podróżnego.
Pocztylion nie czekał na drugie wezwanie i z miejsca pognał galopem.
Montbar prowadził konie tak, jakby tylko to robił całe życie. Przez miasto pędził tak, że szyby drżały we wszystkich domach; żaden prawdziwy pocztylion nie strzelał tak z bata, jak on.
Na krańcu miasta dostrzegł grupkę jeźdźców; byli to strzelcy, którzy z daleka towarzyszyć mieli poczcie.
Pułkownik wysunął głowę przez okno i dał jakiś znak wachmistrzowi, dowodzącemu strzelcami.
Montbar udawał, że nic nie widzi, ale, ujechawszy jakie pięćset kroków, obrócił się i zobaczył, że strzelcy również jadą.
— Poczekajcie, dziatki — pomyślał Montbar — zapoznam ja was z okolicą!
I pognał jeszcze bardziej konie. Konie leciały, jak na skrzydłach. Karetka mknęła, jakby nie dotykając ziemi. Zaniepokoiło to konduktora.
— Panie Antoni! — zawołał — czy czasem nie jesteście podchmieleni?
— Pijany? A pewnie — odrzucił Montbar — bom jadł na obiad tylko sałatkę z buraków.
— Do dyabła! — zawołał Roland. — Jeśli będzie tak pędził, eskorta nie zdąży za nami.
— Czy słyszysz? — wołał konduktor.
— Nie, nie słyszę — odpowiedział Montbar.
— Mówią ci przecież, że eskorta nie zdąży za nami, jeśli będziesz tak pędził.
— A czy jedzie jaka eskorta? — zapytał Montbar.
— Oczywiście. Wieziemy przecież pieniądze rządowe.
— No, to co innego. Trzeba było mówić tak odrazu.
Ale zamiast zwolnić, karetka pędziła tak samo, a może nawet i jeszcze prędzej.
— Słuchaj-no — odezwał się konduktor — jeśli zdarzy się nam jaki wypadek, strzelę ci w łeb z pistoletu.
— Wolne żarty! — odrzucił Montbar. — Znamy wasze pistolety nienabite.
— To możliwe. Ale moje są nabite! — dodał agent policyi.
— Przekonamy się o tem w odpowiednich okolicznościach.
I Montbar pędził dalej, nie zwracając uwagi na nic.
Minęli z szybkością błyskawicy wioskę Varennes, Crèche i miasteczko Chapelle-de-Guinchay.
Do Białego Domku zostawało zaledwie ćwierć mili.
Konie były w pianie.
Montbar obejrzał się: o jakie tysiąc kroków widział iskry, tryskające z pod kopyt koni eskorty.
Przed nim zaczynała się pochyłość wzgórza.
I pomknął w dół, trzymając jednak konie mocno w cuglach.
Konduktor przestał już wołać, gdyż zoryentował się, że pocztylion prowadzi konie pewną ręką.
Pułkownik tylko od czasu do czasu wychylał się przez okno, aby zobaczyć, gdzie jest eskorta.
Montbar wkrótce opanował konie, chociaż nie widać było, aby zwolniły biegu.
I wtem pełnym głosem zaśpiewał: „Przebudzenie się ludu“, pieśń rojalistów.
— Co ten bałwan wyprawia? — zawołał Roland, wysuwając głowę przez okno. — Powiedz mu, konduktorze, niech zamilknie, bo mu puszczę kulę w łeb.
Konduktor już chciał powtórzyć pogróżki Rolanda, lecz zatrzymał się; zdawało mu się bowiem, że jakaś czarna linia przegradza drogę.
W tej samej chwili jakiś głos zawołał:
— Hej tam, konduktor! stać!
— Pocztylion! — zawołał agent policyi. — Wal przez tych ludzi!
— Aha! Jaki pan skory! — odpowiedział Montbar. — A bo to się traktuje tak swych przyjaciół?... Ho-ha! ho-la!...
I karetka zatrzymała się na miejscu.
— Naprzód! — zawołali jednocześnie Roland i pułkownik, rozumiejąc, że eskorta była zadaleko, aby przyjść im mogła z pomocą.
— Ach, zbój pocztylion! — zawołał agent policyi, zeskakując na ziemię i celując z pistoletu do Montbara. — Zapłacisz ty nam za to!
Lecz Montbar uprzedził go i strzelił pierwszy. Agent padł, raniony śmiertelnie, pod koła karetki.
— Konduktor! wołali oficerowie — do stu piorunów! otwieraj drzwiczki.
— Panowie — odezwał się Montbar — zbliżając się do karetki. — Nic się wam złego nie stanie. Chcemy tylko pieniędzy rządowych. Konduktorze, dawaj te pięćdziesiąt tysięcy, ale prędko!

Dwa strzały były odpowiedzią oficerów.

Dwa strzały były odpowiedzią oficerów, którzy usiłowali wydostać się przez okno karetki.
Rozległ się okrzyk.[Widocznie jeden strzał kogoś dosięgnął. W tej-że chwili błysnęło na drodze.
Pułkownik jęknął i obsunął się na Rolanda. Był martwy.
Roland dał drugi strzał, ale nikt mu nie odpowiedział.
Wystrzelił już oba pistolety; lecz zamknięty, nie mógł puścić w ruch szabli. To też krzyczał z wściekłości.
Przez ten czas konduktor, któremu przyłożono pistolet do głowy, oddał pieniądze. Dwu ludzi wzięło worki i przytroczyło je do konia Montbara, którego przyprowadził mu masztalerz.
Montbar zrzucił już długie buty i wskoczył na koń.
— Dużo serdeczności dla pierwszego konsula, panie de Montrevel! — krzyknął Montbar.
A zwracając się do towarzyszy:
— W nogi! gdzie kto chce. Do jutra wieczorem.
— Tak, tak — odezwało się kilka głosów.
I cała banda rozproszyła się, jak stado ptaków.
W tej-że chwili rozległ się tentent koni i eskorta ukazała się na wzgórzu.
Przybyła jednak za późno. Znalazła tylko konduktora, siedzącego w rowie, trupy agenta policyi i pułkownika, i uwięzionego Rolanda.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.