Towarzysze Jehudy/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Dyliżans genewski.

O tej samej mniej więcej godzinie, kiedy Roland wjeżdżał do Nantes, ciężko naładowany dyliżans zatrzymywał się przed oberżą pod Złotym Krzyżem, na środku ulicy głównej w Châtillon-sur-Seine.
Zaledwie dyliżans stanął, pocztylion zeskoczył na ziemię i otworzył drzwiczki.
Z otwartego pojazdu zaczęli wysiadać podróżni.
Ci podróżni, łącznie z podróżniczkami, dosięgali ogółem cyfry siedmiu osób.
W jednym przedziale byli trzej mężczyźni, dwie kobiety i niemowlę.
W drugim — matka i syn.
Owi trzej mężczyźni byli to: lekarz z Troyes, zegarmistrz a Genewy i architekt z Bourgu.
Z dwóch kobiet jedna była pokojówką, która jechała do pani swojej do Paryża, druga mamką, która odwoziła rodzicom odkarmione dziecko.
Matka, która jechała z synem, była kobietą lat około czterdziestu i zachowała ślady wielkiej urody, syn zaś — dzieckiem, mogącem mieć lat jedenaście do dwunastu.
Śniadanie przygotowane było, jak zwykle, w wielkiej sali hotelowej; jedno z tych śniadań, którego konduktor, niewątpliwie za porozumieniem z gospodarzem, nie pozwolił nigdy dokończyć podróżnym.
Kobieta i mamka, wysiadłszy, podążyły do piekarza, gdzie każda kupiła bocheneczek ciepłego jeszcze Chleba, do którego mamka dołączyła jeszcze kiełbasę z czosnkiem, poczem obie powróciły do dyliżansu, gdzie zabrały się spokojnie do spożycia śniadania, oszczędzając sobie w ten sposób kosztów śniadania w oberży, przekraczających niewątpliwie ich budżet.
Lekarz, architekt, zegarmistrz, matka i syn weszli do oberży i, ogrzawszy się śpiesznie w przejściu mimo wielkiego pieca kuchennego, weszli do jadalni i zasiedli do stołu.
Matka zadowoliła się filiżanką kawy ze śmietanką i owocami.
Chłopiec, uradowany możnością stwierdzenia, przez apetyt przynajmniej, że jest mężczyzną, zabrał się odważnie do zimnych potraw mięsnych.
Pierwsza chwila została, jak zawsze, poświęcona zaspokojeniu głodu.
Zegarmistrz z Genewy przemówił pierwszy.
— Dalibóg, obywatelu — rzekł (w miejscach publicznych mieniono się zawsze jeszcze wzajemnie obywatelem) — wyznaję szczerze, że, ujrzawszy dzisiaj rano świt, nie byłem bynajmniej zmartwiony.
— Pan nie sypia w powozie? — spytał lekarz.
— Owszem, panie — odparł współrodak Jana Jakóba — zazwyczaj śpię jednym tchem; ale niepokój był tym razem silniejszy od zmęczenia.
— Pan obawiał się, że dyliżans się przewróci? — spytał architekt.
— Nie, mam szczęście pod tym względem i zdaje mi się, że wystarczy, żebym siedział w powozie, by stal się niewywrotny; nie, nie to było powodem mego niepokoju.
— Cóż więc takiego? — spytał lekarz.
— Bo to tam, w Genewie, mówią, że drogi we Francyi nie są pewne.
— To zależy — rzekł architekt.
— A!... to zależy — powtórzył zegarmistrz.
— Tak — ciągnął dalej architekt — naprzykład, gdybyśmy wieźli ze sobą pieniądze rządowe, moglibyśmy być pewni, że zostaniemy zatrzymani w drodze, albo raczej bylibyśmy już zatrzymani.
— Tak pan sądzi? — spytał zegarmistrz.
— To nieuniknione; nie wiem, jakich sposobów używają ci hultaje, towarzysze Jehudy, ale są zawsze doskonale poinformowani; nie chybią ani razu.
Lekarz skinął głową potakująco.
— A!... więc i pan — spytał zegarmistrz lekarza — i pan również jest tego zdania?
— Najzupełniej.
— I, wiedząc, że są w dyliżansie pieniądze rządowe, wsiadłby pan do pojazdu, popełniłby pan tę nieostrożność?
— Wyznaję — odparł lekarz — że zastanowiłbym się dobrze.
— A pan? — pytał dalej zegarmistrz architekta.
— O! ja — odrzekł ten — ponieważ jestem wezwany w sprawie bardzo pilnej, przeto pojechałbym mimo wszystko.
— Mam wielką ochotę — mówił zegarmistrz — kazać przynieść tu moją walizę i moje ubranie i poczekać na dyliżans jutrzejszy; mam bowiem w tych skrzyniach zegarków za dwadzieścia tysięcy franków; udało nam się dzisiaj, ale nie należy narażać Pana Boga na pokusy.
— Czy pan nie słyszał — wtrąciła się matka do rozmowy — że bylibyśmy narażeni na niebezpieczeństwo — tak przynajmniej mówią ci panowie — jedynie wtedy, gdybyśmy wieźli ze sobą pieniądze rządowe?
— Otóż właśnie — odparł zegarmistrz, patrząc dokoła z niepokojem — mamy je w dyliżansie!
Matka pobladła zlekka, patrząc na syna: każda matka obawia się najpierw o dziecko a potem o siebie.
— Jakto! przewozimy pieniądze rządowe? — zawołali jednocześnie i w różnym stopniu wzruszonym głosem lekarz i architekt. — Czy pan jest pewien tego, co pan mówi?
— Najzupełniej pewien.
— W takim razie powinien pan był powiedzieć nam to wcześniej, albo, mówiąc teraz, powiedzieć po cichu.
— Ale — odezwał się znów lekarz — pan nie jest może pewien tego, co mówi?
— A może pan sobie tylko żartuje? — dodał architekt.
— Niechaj mnie Bóg uchowa! — Genewczycy bardzo lubią żartować — wtrącił lekarz.
— Panie — rzekł Genewczyk, bardzo dotknięty tem, że ktoś mógł pomyśleć, iż lubi żartować — widziałem, jak ładowano.
— Co?
— Pieniądze.
— A dużo ich jest?
— Widziałem sporo worków.
— Ależ skąd pochodzą te pieniądze?
— Pochodzą ze skarbca niedźwiedzi berneńskich. Panowie wiedzą chyba, że niedźwiedzie berneńskie miewały do pięćdziesięciu tysięcy liwrów renty.
Lekarz parsknął śmiechem.
— Stanowczo — rzekł — pan nas straszy.
— Panowie — rzekł zegarmistrz — daję wam słowo honoru...
— Wsiadać, panowie! — zawołał konduktor, otwierając drzwi — wsiadać! jesteśmy spóźnieni o trzy kwadranse.
— Chwilę, konduktorze, chwalę — rzekł architekt — naradzamy się.
— Nad czem?
— Zamknij-że drzwi, konduktorze, i pójdź tutaj.
— Napij się z nami kieliszek wina, konduktorze.
— Z przyjemnością, panowie — odparł konduktor kieliszka wina nikt nie odrzuca.
Konduktor wyciągnął kieliszek; trzej podróżni trącili się z nim.
W chwili, gdy ponosił kieliszek do ust, lekarz powstrzymał mu rękę.
— Słuchaj, konduktorze, powiedz szczerze, czy to prawda?
— Co? To, co mówi ten pan.
I wskazał Genewczyka.
— Pan Feraud?
— Nie wiem, czy pan nazywa się Feraud.
— Tak jest, panie, to moje nazwisko, do usług — rzekł Genewczyk, składając ukłon. — Feraud i spółka, zegarmistrze, ulica du Rempart, Nr. 6, w Genewie.
— Panowie! — zawołał konduktor — wsiadać!
— Ale pan nie daje nam odpowiedzi.
— Jaką, u dyabła, mam panom dać odpowiedź? Przecież mnie o nic nie pytacie.
— Przeciwnie, pytamy, czy to prawda, że pan w swoim dyliżansie wiezie znaczną sumę, stanowiącą własność rządu francuskiego?
— Gaduła! — rzekł konduktor do zegarmistrza — to pan się wygadał.
— Trudno, kochany panie...
— Dalej, panowie, wsiadać!
— Ale bo, zanim wsiądziemy, chcielibyśmy wiedzieć...
— Co? czy mam pieniądze rządowe? Tak, mam; a teraz, jeśli nas zaaresztują, nie piśnijcie ani słówka, a wszystko minie jak najlepiej.
— Jesteś pan pewien?
— Pozwólcie mnie załatwić sprawę z tymi panami.
— Co pan pocznie, jeśli pana zaaresztują? — zapytał lekarz architekta.
— A no, usłucha na rady konduktora.
— I postąpi pan najmądrzej — odezwał się ten.
— Zachowam się tedy spokojnie — rzekł architekt.
— I ja również — powiedział zegarmistrz.
— Dalej, panowie, wsiadać! śpieszmy się!
Chłopiec słuchał całej tej rozmowy z brwią zmarszczoną, z zębami zaciśniętymi.
— Już ja wiem, co ja zrobię — odezwał się wreszcie do matki — jeśli nas zatrzymają w drodze.
— No co? — spytała matka.
— Zobaczysz.
— Co to dziecko mówi? — spytał zegarmistrz.
— Mówię, że jesteście wszyscy tchórzami — odparło dziecko bez wahania.
— Edwardzie! — zawołała matka — a to co takiego?
— A ja chciałbym, żeby zatrzymano dyliżans — rzekło dziecko z okiem roziskrzonem stanowczą wolą.
— Panowie, panowie, wsiadać, na miłość boską! — krzyknął po raz ostatni konduktor.
— Konduktorze — rzekł lekarz — przypuszczam, że nie masz broni.
— Owszem, mam pistolety.
— Nieszczęśliwy!
Konduktor pochylił się nad jego uchem i rzekł po cichu:
— Bądź spokojny, doktorze; są tylko prochem nabite.
— Doskonale.
I zamknął drzwiczki wewnętrzne dyliżansu.
— Dalej, pocztylionie, w drogę!
Pocztylion zaciął konie, ciężki wehikuł zachwiał się, a konduktor zatrzasnął drzwiczki zewnętrzne.
— Nie wsiadasz z nami, panie konduktorze? — spytała matka.
— Dziękuję pani — odparł konduktor — mam zajęcie na górze, na imperyalu.
Poczem, przechodząc mimo okna:
— Niech pani uważa — rzekł — żeby pan Edward nie ruszał pistoletów, które są w torbie, mógłby się zranić.
— A to dobre! — rzekło dziecko — jakgdyby się nigdy nie miało do czynienia z pistoletami; mam daleko ładniejsze, niż pańskie, sprowadził mi je z Anglii mój przyjaciel, sir John; nie prawda, mamo?
— Mniejsza o to — rzekła pani de Montrevel. — Proszę cię, Edwardzie, żebyś nic nie ruszał.
— O! bądź spokojna, mateczko.
Półgłosem wszakże powtórzył:
— A jednak, jeśli towarzysze Jehudy na nas napadną, już ja wiem, co zrobię.
Dyliżans ruszył z miejsca i potoczył się ciężko drogą ku Paryżowi.
Było to w jeden z owych pięknych dni zimowych, które mniemającym, że. przyroda umarła, wykazują dowodnie, iż przyroda nie umiera, lecz śpi tylko. Człowiek, który żyje lat siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt, miewa w ciągu swojego długiego życia noce, trwające dziesięć do dwunastu godzin, i skarży się, że długość jego nocy skraca jeszcze krótkość dni jego; przyroda, której istnienie jest bez końca, drzewa, których życie trwa lat tysiące, miewają sny pięciomiesięczne, a te sny są dla nas zimami, dla nich zaś nocami jedynie.
Poeci opiewają w zawistnych wierszach swoich nieśmiertelność przyrody, która umiera co jesień i z każdą wiosną zmartwychpowstaje; poeci się mylą: przyroda nie umiera co jesień, tylko zasypia; przyroda nie zmartwychpowstaje z każdą wiosną, tylko się budzi. W dniu, w którym nasza kula ziemska umrze istotnie, będzie martwa zupełnie, a wówczas potoczy się w przestrzeń lub runie w przepaście chaosu, nieruchoma, milcząca, samotna, bez drzew, bez kwiatów, bez zieleni, bez poetów.
Otóż, w ów piękny dzień 23 lutego r. 1800, uśpiona przyroda snuła wiosenne marzenia; w jaskrawym, radosnym niemal blasku słonecznym na trawie podwójnego rowu, ciągnącego się wzdłuż całej drogi, iskrzyły się owe zwodne perły szronu, które topnieją w palcach dzieci i radują oko rolnika, gdy drżą na czubkach jego zbóż, wysuwających się odważnie z łona ziemi.
Pasażerowie otworzyli okna dyliżansu, by wpuścić ten przedwczesny uśmiech Boga i mówili do promienia tak długo nieobecnego: Bądź pozdrowiony, podróżniku, mniemaliśmy, żeś zginął w głębiach chmur zachodu lub zatonął w burzliwych falach oceanu.
Nagle, w godzinę mniej więcej po wyjeździe z Châtillon, przybywszy nad odnogę rzeki, pojazd zatrzymał się nagle bez widocznej przeszkody; zbliżali się tylko czterej jeźdźcy stępa, a jeden z nich, ten, który jechał o kilka kroków przed innymi, skinął ręką na pocztyliona, by się zatrzymał.
Pocztyłion usłuchał.
— Mamo — zawołał Edwardek, który, pomimo przestróg pani de Montrevel, wyglądał przez otwarte okno — ach, mamo, jakie cudne konie! Ale dlaczego ci jeźdźcy są w maskach? przecież to nie karnawał.
Pani de Montrevel siedziała pogrążona w marzeniach; każda kobieta zawsze marzy potrosze: młoda o przyszłości, stara o przeszłości.

Skinął ręką na pocztyliona, by się zatrzymał.

Ocknęła się z zadumy, wysunęła z kolei głowę z dyliżansu i wydała okrzyk.
Edward odwrócił się żywo.
— Co ci się stało, matko? — zapytał.
Pani de Montrevel, blednąc i nie odpowiadając mu, pochwyciła go w objęcia.
Z wnętrza dyliżansu odezwały się okrzyki trwogi.
— Ależ co się stało? — pytał Edwardek, usiłując wyzwolić się z więzów, jakie, w postaci ramion matki, oplotły jego szyję.
— Stało się, mój mały — rzekł głosem, pełnym słodyczy, jeden z zamaskowanych mężczyzn, wsuwając głowę przez okno do dyliżansu że mamy do załatwienia z konduktorem rachunek, który zupełnie nie obchodzi podróżnych; powiedz czcigodnej matce swojej, żeby zechciała przyjąć wyrazy naszego najwyższego szacunku i żeby nie zwracała na nas najmniejszej uwagi, jakgdyby nas nie było.
Poczem, wchodząc do wnętrza:
— Sługa wasz, panowie — dodał — nie obawiajcie się niczego dla waszych sakiewek lub dla waszych klejnotów i uspokójcie mamkę; nie przybyliśmy tutaj po to, żeby zwarzyć jej mleko.
Poczem odezwał się do konduktora:
— Ojcze Hieronimie, mamy sto tysięcy franków na imperyalu i w kufrach, nieprawda?
— Panowie, przysięgam...
— Pieniądze są własnością rządu, należą do skarbca niedźwiedzi berneńskich; siedemdziesiąt tysięcy franków jest w złocie, reszta w srebrze; srebro znajduje się na górze, na dyliżansie, złoto w kufrze, wewnątrz, pod siedzeniem; czy tak, czy jesteśmy dobrze poinformowani?
Na słowa w kufrze wewnątrz pod siedzeniem, pani de Montreval wydała drugi okrzyk trwogi; znajdzie się zatem w zetknięciu bezpośredniem z tymi mężczyznami, którzy, mimo swej grzeczności, budzili w niej głęboką trwogę.
— Ależ co ci jest, matko? co ci jest? — zapytało dziecko niecierpliwie.
— Cicho bądź, Edwardzie, cicho bądź.
— Dlaczego mam być cicho?
— Czyż nie rozumiesz?
— Nie.
— Dyliżans jest zatrzymany.
— Dlaczego? ależ powiedz dlaczego!... Ach! matko, rozumiem.
— Nie, nie — rzekła pani de Montrevel — nie rozminiesz.
— Ci panowie są złodziejami.
— Strzeż się powiedzieć to głośno.
— Jakto! to nie są złodzieje? przecież zabierają pieniądze konduktora.
Istotnie, jeden z nich ładował na konia swojego worki z pieniędzmi, które konduktor zrzucał mu z imperyalu.
— Nie — odparła pani de Montrevel — nie, to nie są złodzieje.
Poczem, zniżając głos, dodała:
— To są towarzysze Jehudy.
— A więc to oni — rzekło dziecko — zamordowali mego przyjaciela, sir Johna?
I teraz dziecko pobladło silnie a oddech jego zaczął syczeć przez zaciśnięte zęby.
W tejże chwili jeden z zamaskowanych mężczyzn otworzył drzwiczki dyliżansu i z najwytworniejszą grzecznością rzekł:
— Pani hrabino, ku wielkiemu naszemu żalowi zmuszeni jesteśmy turbować panią; ale potrzebny nam, a raczej konduktorowi, kufer, który tu stoi; niechże więc pani będzie łaskawa wysiąść na chwilę; Hieronim załatwi się możliwie szybko.
Poczem, tonem żartobliwym, który nigdy nie znikał doszczętnie z tego wesołego głosu, dodał:
— Nieprawda, Hieronimie?
Hieronim z góry dyliżansu odpowiedział potwierdzająco na słowa swego interlokutora.
Ruchem instynktownym, chcąc stanąć między synem a niebezpieczeństwem, jeżeli ono istniało, pani de Montrevel wsunęła Edwarda za siebie.
Ta chwila wystarczyła dziecku do pochwycenia pistoletów konduktora.
Młodzieniec o wesołym głosie dopomógł, z największymi względami, pani de’Montrevel wysiąść, skinął na jednego z towarzyszów, żeby jej podał ramię, i zwrócił się do dyliżansu.
Ale w tej chwili rozległ się huk dwukrotny. To Edward strzelił obu rękami do towarzysza Jehudy, który znikł w obłoku dymu.
Pani de Montrevel krzyknęła i zemdlała.
Kilka krzyków, wyrażających różne uczucia, odpowiedziało na okrzyk macierzyński.
Wewnątrz dyliżansu odezwał się jeden okrzyk strachu; umówiono się, żeby nie stawiać żadnego oporu, a oto ktoś się opierał.
Trzej pozostali zamaskowani młodzieńcy wydali okrzyk zdumienia; po raz pierwszy zdarzało im się coś podobnego.
Rzucili się ku towarzyszowi, w mniemaniu, że pozostały z niego tylko szczątki.
Zastali go żywego i zdrowego, śmiejącego się do rozpuku, gdy konduktor, złożywszy dłonie, wolał:
— Panie, przysięgam, że nie było kul, zapewniam solennie, że były nabite tylko prochem.
— Do licha! — odparł młodzieniec — wszak widzę, że były nabite tylko prochem; ale dobrych chęci nie brakło... nieprawda, Edwardku?
Poczem, zwracając się do towarzyszów:
— Przyznajcie, panowie — dodał — że to rozkoszne dziecko; prawdziwy to syn swego ojca i brat swego brata; brawo, Edwardzie, będziesz kiedyś dzielnym mężczyzną.
I, pochwyciwszy chłopca w objęcia, ucałował go, mimo jego woli, w oba policzki.
Edward wyrywał się, jak szatan, uważając niewątpliwie, że pocałunek człowieka, do którego tylko co wymierzył dwukrotnie z pistoletu, jest upokarzający.
Przez ten czas jeden z trzech towarzyszów zaniósł matkę Edwarda o kilka kroków od dyliżansu i złożył ją na płaszczu nad brzegiem rowu.
Ten, który ucałował Edwarda tak serdecznie i uparcie, przez chwilę szukał wzrokiem tego towarzysza, a spostrzegłszy go, rzekł:
— Pani de Montrevel nie odzyskuje jeszcze przytomności; nie możemy pozostawić kobiety w tym stanie, panowie; konduktorze, zaopiekuj się panem Edwardem.
Oddał dziecko w ręce konduktora i zwrócił się do jednego ze swoich towarzyszów, mówiąc:
— Słuchaj-no, człowieku, pełen przezorności, czy nie masz przy sobie flakonu z solami angielskiemi, albo butelki z wodą orzeźwiającą?
— Owszem — odparł ten, do którego się zwrócił.
I wyjął z kieszeni flakon z solami angielskiemi.
— Dawaj! a teraz — rzekł młodzieniec, który, jak się zdawało, był przywódcą bandy — zakończ beze mnie z ojcem Hieronimem, a ja pójdę ratować panią de Montrevel.
A był już wielki czas istotnie na ten ratunek; omdlenie pani de Montrevel przybierało stopniowo charakter ataku nerwowego: ruchy krótkie, gwałtowne, wstrząsały całą jej postacią, a głuche krzyki wyrywały się z jej piersi.
Młodzieniec pochylił się ku niej i dał jej do wąchania sole.
Pani de Montrevel otworzyła niebawem oczy przerażone i, wołając: „Edwardzie! Edwardzie!“, mimowolnym ruchem zrzuciła maskę tego, który niósł jej pomoc.
Odsłoniła się tedy twarz młodzieńca.
A ten młodzieniec rycerski i wesoły — nasi czytelnicy poznali go już niechybnie — był to Morgan.
Pani de Montrevel osłupiała, na widok cudnych oczu błękitnych, czoła wysokiego, ust pełnych wdzięku, zębów białych, lśniących między rozchyłonemi uśmiechem wargami.
Zrozumiała, że w rękach takiego człowieka nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo i że nic złego nie mogło stać się Edwardowi.
I zwróciła się do Morgana nie jak do bandyty, który stał się przyczyną zemdlenia, lecz jak do światowca, niosącego pomoc kobiecie zemdlonej:
— O! jaki pan dobry! — zawołała.
A w tych słowach i w tonie, jakim je wypowiedziała, był cały świat wdzięczności nietylko za siebie, ale i za dziecko.
Z zalotnością szczególną, a właściwą jego rycerskiemu charakterowi, Morgan, zamiast podnieść z pośpiechem maskę i ukryć pod nią twarz, by pani de Montrevel zachowała o niej tylko wspomnienie przelotne i niejasne, Morgan ukłonem odpowiedział na komplement, napawając się przez chwilę wrażeniem, jakie wywierało jego oblicze, złożył flakon d’Assasa w ręce pani de Montrevel, poczem dopiero zawiązał znów maskę.
Pani de Montrevel zrozumiała tę delikatność młodzieńca.
— Panie — rzekła —. niech pan będzie spokojny, w jakiemkolwiek miejscu i w jakichkolwiek warunkach spotkamy się w przyszłości, będzie pan dla mnie nieznajomy.
— W takim razie — odparł Morgan — to ja powinienem podziękować pani i powiedzieć z kolei, że pani jest dobra!
— Panowie podróżni, wsiadać! zawołał konduktor zwykłym tonem i jakgdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
— Czy pani już zupełnie przyszła do siebie, czy też potrzeba pani jeszcze kilku chwil wypoczynku? — spytał Morgan. — Dyliżans zaczekałby.
— Nie, panowie, to zbyteczne; dziękuję panom bardzo, jest mi już zupełnie dobrze.
Morgan podał ramię pani de Montrevel, która oparła się na niem, by powrócić i wsiąść do dyliżansu.
Konduktor usadowił już w nim Edwardka.
Gdy pani de Montrevel zajęła znów swoje miejsce, Morgan, który zawarł już pokój z matką, chciał również pogodzić się z synem.
— Bez urazy, młody bohaterze — rzekł, wyciągając rękę.
Ale dziecko cofnęło się.
— Nie podaję ręki złodziejowi, który kradnie na gościńcach.
Pani de Montrevel poruszyła się przerażona.
— Rozkoszny jest malec pani — rzekł Morgan — tylko ma przesądy.
I, kłaniając się z największą kurtuazyą:
— Szczęśliwej podróży! — dodał i zamknął drzwiczki.
— W drogę! — krzyknął konduktor.
Dyliżans zachwiał się.
— Ach, przepraszam pana! — zawołała pani de Montrevel — flakon pański! pański flakon!
— Proszę, niech go pani zachowa — odparł Morgan — jakkolwiek mam nadzieję, że pani ma się już tak dobrze, iż będzie zbyteczny.
Ale chłopiec, wyrywając flakon z rąk matki:
— Mama nie bierze podarunków od złodziejów — rzekł.
I wyrzucił flakon przez drzwiczki.
— Do dyabla! — szepnął Morgan, wzdychając, a było to pierwsze westchnienie, jakie kiedykolwiek słyszeli z ust jego towarzysze — zdaje mi się, że mam słuszność, nie oświadczając się o Amelię.
Poczem zwrócił się do towarzyszów:
— Panowie! skończone?
— Tak! — odparli jednogłośnie.
— A zatem na koń i w drogę! nie zapominajmy, że mamy być dzisiaj wieczorem o godzinie dziewiątej w Operze.
I, wskoczywszy na siodło, pierwszy przesadził rów, poczem, bez chwili wahania, przepłynął rzekę w bród.
Przybywszy na brzeg przeciwny, d’Assas zapytał Morgana.
— Powiedz-no, nie spadła ci przypadkiem maska?
— Owszem; ale tylko pani de Montrevel widziała moją twarz.
— Hm! — rzekł d’Assas — byłoby lepiej, żeby jej nikt nie był widział.
I wszyscy czterej, puściwszy konie galopem, znikli na polach w stronie Chaource.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.