Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ruchem instynktownym, chcąc stanąć między synem a niebezpieczeństwem, jeżeli ono istniało, pani de Montrevel wsunęła Edwarda za siebie.
Ta chwila wystarczyła dziecku do pochwycenia pistoletów konduktora.
Młodzieniec o wesołym głosie dopomógł, z największymi względami, pani de’Montrevel wysiąść, skinął na jednego z towarzyszów, żeby jej podał ramię, i zwrócił się do dyliżansu.
Ale w tej chwili rozległ się huk dwukrotny. To Edward strzelił obu rękami do towarzysza Jehudy, który znikł w obłoku dymu.
Pani de Montrevel krzyknęła i zemdlała.
Kilka krzyków, wyrażających różne uczucia, odpowiedziało na okrzyk macierzyński.
Wewnątrz dyliżansu odezwał się jeden okrzyk strachu; umówiono się, żeby nie stawiać żadnego oporu, a oto ktoś się opierał.
Trzej pozostali zamaskowani młodzieńcy wydali okrzyk zdumienia; po raz pierwszy zdarzało im się coś podobnego.
Rzucili się ku towarzyszowi, w mniemaniu, że pozostały z niego tylko szczątki.
Zastali go żywego i zdrowego, śmiejącego się do rozpuku, gdy konduktor, złożywszy dłonie, wolał:
— Panie, przysięgam, że nie było kul, zapewniam solennie, że były nabite tylko prochem.
— Do licha! — odparł młodzieniec — wszak widzę, że były nabite tylko prochem;ale dobrych chęci nie brakło... nieprawda, Edwardku?
Poczem, zwracając się do towarzyszów:
— Przyznajcie, panowie — dodał — że to rozkoszne dziecko; prawdziwy to syn swego ojca i brat swego brata; brawo, Edwardzie, będziesz kiedyś dzielnym mężczyzną.