Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I, pochwyciwszy chłopca w objęcia, ucałował go, mimo jego woli, w oba policzki.
Edward wyrywał się, jak szatan, uważając niewątpliwie, że pocałunek człowieka, do którego tylko co wymierzył dwukrotnie z pistoletu, jest upokarzający.
Przez ten czas jeden z trzech towarzyszów zaniósł matkę Edwarda o kilka kroków od dyliżansu i złożył ją na płaszczu nad brzegiem rowu.
Ten, który ucałował Edwarda tak serdecznie i uparcie, przez chwilę szukał wzrokiem tego towarzysza, a spostrzegłszy go, rzekł:
— Pani de Montrevel nie odzyskuje jeszcze przytomności; nie możemy pozostawić kobiety w tym stanie, panowie; konduktorze, zaopiekuj się panem Edwardem.
Oddał dziecko w ręce konduktora i zwrócił się do jednego ze swoich towarzyszów, mówiąc:
— Słuchaj-no, człowieku, pełen przezorności, czy nie masz przy sobie flakonu z solami angielskiemi, albo butelki z wodą orzeźwiającą?
— Owszem — odparł ten, do którego się zwrócił.
I wyjął z kieszeni flakon z solami angielskiemi.
— Dawaj! a teraz — rzekł młodzieniec, który, jak się zdawało, był przywódcą bandy — zakończ beze mnie z ojcem Hieronimem, a ja pójdę ratować panią de Montrevel.
A był już wielki czas istotnie na ten ratunek; omdlenie pani de Montrevel przybierało stopniowo charakter ataku nerwowego: ruchy krótkie, gwałtowne, wstrząsały całą jej postacią, a głuche krzyki wyrywały się z jej piersi.
Młodzieniec pochylił się ku niej i dał jej do wąchania sole.
Pani de Montrevel otworzyła niebawem oczy przerażone i, wołając: „Edwardzie! Edwardzie!“, mimowol-