Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwykłym tonem i jakgdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
— Czy pani już zupełnie przyszła do siebie, czy też potrzeba pani jeszcze kilku chwil wypoczynku? — spytał Morgan. — Dyliżans zaczekałby.
— Nie, panowie, to zbyteczne; dziękuję panom bardzo, jest mi już zupełnie dobrze.
Morgan podał ramię pani de Montrevel, która oparła się na niem, by powrócić i wsiąść do dyliżansu.
Konduktor usadowił już w nim Edwardka.
Gdy pani de Montrevel zajęła znów swoje miejsce, Morgan, który zawarł już pokój z matką, chciał również pogodzić się z synem.
— Bez urazy, młody bohaterze — rzekł, wyciągając rękę.
Ale dziecko cofnęło się.
— Nie podaję ręki złodziejowi, który kradnie na gościńcach.
Pani de Montrevel poruszyła się przerażona.
— Rozkoszny jest malec pani — rzekł Morgan — tylko ma przesądy.
I, kłaniając się z największą kurtuazyą:
— Szczęśliwej podróży! — dodał i zamknął drzwiczki.
— W drogę! — krzyknął konduktor.
Dyliżans zachwiał się.
— Ach, przepraszam pana! — zawołała pani de Montrevel — flakon pański! pański flakon!
— Proszę, niech go pani zachowa — odparł Morgan — jakkolwiek mam nadzieję, że pani ma się już tak dobrze, iż będzie zbyteczny.
Ale chłopiec, wyrywając flakon z rąk matki:
— Mama nie bierze podarunków od złodziejów — rzekł.
I wyrzucił flakon przez drzwiczki.
— Do dyabla! — szepnął Morgan, wzdychając, a by-