Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Konduktorze — rzekł lekarz — przypuszczam, że nie masz broni.
— Owszem, mam pistolety.
— Nieszczęśliwy!
Konduktor pochylił się nad jego uchem i rzekł po cichu:
— Bądź spokojny, doktorze; są tylko prochem nabite.
— Doskonale.
I zamknął drzwiczki wewnętrzne dyliżansu.
— Dalej, pocztylionie, w drogę!
Pocztylion zaciął konie, ciężki wehikuł zachwiał się, a konduktor zatrzasnął drzwiczki zewnętrzne.
— Nie wsiadasz z nami, panie konduktorze? — spytała matka.
— Dziękuję pani — odparł konduktor — mam zajęcie na górze, na imperyalu.
Poczem, przechodząc mimo okna:
— Niech pani uważa — rzekł — żeby pan Edward nie ruszał pistoletów, które są w torbie, mógłby się zranić.
— A to dobre! — rzekło dziecko — jakgdyby się nigdy nie miało do czynienia z pistoletami; mam daleko ładniejsze, niż pańskie, sprowadził mi je z Anglii mój przyjaciel, sir John; nie prawda, mamo?
— Mniejsza o to — rzekła pani de Montrevel. — Proszę cię, Edwardzie, żebyś nic nie ruszał.
— O! bądź spokojna, mateczko.
Półgłosem wszakże powtórzył:
— A jednak, jeśli towarzysze Jehudy na nas napadną, już ja wiem, co zrobię.
Dyliżans ruszył z miejsca i potoczył się ciężko drogą ku Paryżowi.
Było to w jeden z owych pięknych dni zimowych, które mniemającym, że. przyroda umarła, wykazują do-