Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z wnętrza dyliżansu odezwały się okrzyki trwogi.
— Ależ co się stało? — pytał Edwardek, usiłując wyzwolić się z więzów, jakie, w postaci ramion matki, oplotły jego szyję.
— Stało się, mój mały — rzekł głosem, pełnym słodyczy, jeden z zamaskowanych mężczyzn, wsuwając głowę przez okno do dyliżansu że mamy do załatwienia z konduktorem rachunek, który zupełnie nie obchodzi podróżnych; powiedz czcigodnej matce swojej, żeby zechciała przyjąć wyrazy naszego najwyższego szacunku i żeby nie zwracała na nas najmniejszej uwagi, jakgdyby nas nie było.
Poczem, wchodząc do wnętrza:
— Sługa wasz, panowie — dodał — nie obawiajcie się niczego dla waszych sakiewek lub dla waszych klejnotów i uspokójcie mamkę; nie przybyliśmy tutaj po to, żeby zwarzyć jej mleko.
Poczem odezwał się do konduktora:
— Ojcze Hieronimie, mamy sto tysięcy franków na imperyalu i w kufrach, nieprawda?
— Panowie, przysięgam...
— Pieniądze są własnością rządu, należą do skarbca niedźwiedzi berneńskich; siedemdziesiąt tysięcy franków jest w złocie, reszta w srebrze; srebro znajduje się na górze, na dyliżansie, złoto w kufrze, wewnątrz, pod siedzeniem; czy tak, czy jesteśmy dobrze poinformowani?
Na słowa w kufrze wewnątrz pod siedzeniem, pani de Montreval wydała drugi okrzyk trwogi; znajdzie się zatem w zetknięciu bezpośredniem z tymi mężczyznami, którzy, mimo swej grzeczności, budzili w niej głęboką trwogę.
— Ależ co ci jest, matko? co ci jest? — zapytało dziecko niecierpliwie.
— Cicho bądź, Edwardzie, cicho bądź.
— Dlaczego mam być cicho?