Tomasz Rendalen/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bjørnstjerne Bjørnson
Tytuł Tomasz Rendalen
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det flager i byen og på havnen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Na schodach.

Ta trwała solidarność, oraz żywy pęd ku wiedzy i samoistności, wszystko to świadczyło wymownie, że mimo krytycznych i uszczypliwych uwag ogółu! szkoła zmierza ku swym wielkim celom statecznie i nieustannie.
Dziwiono się w mieście zamiłowaniu dziewcząt do nauk, wykładanych nową metodą, do doświadczeń i gromadzenia wiadomości z zakresu najistotniejszych potrzeb życia. Uczennice opowiadały w domu z wielkim zapałem, czego się dowiedziały, i błagały rodziców o przy rządy fizykalne, czy chemiczne, mikroskopy, oraz rysunki wyobrażające życie, zwyczaje i obyczaje różnych ludów i czasów.
Zapał ów, oraz rosnący ciągle zasób materjału naukowego, czyniły z wykładu nader miłą rozrywkę, zaś po godzinach szkolnych, wolne, zupełnie wolne od wszelkich dalszych prac, dziewczęta hasały, biegnąc bez książek i tornistrów ochoczo do domu.
Najszczęśliwszymi czuli się pani Rendalen i Karol. Gdzie się pokazała kochana mistrzyni w swych nieodstępnych okularach, budziła samą swą obecnością radość i pogodny nastrój, zaś z twarzy Karola nie schodził błogi uśmiech. Promieniał cały, gdy ktoś tylko spojrzał w stronę szkoły, a nie mógł się też dość naopowiadać ni nasłuchać wszystkich drobnych, związanych z nią wydarzeń. Były mu miłe i bawiły go niesłychanie.
Tomasz jeden nie czuł się spokojnym, brakło mu czegoś, sam nie wiedział czego. Biegał nieraz po ścieżkach ogrodu, wpadając na Karola, z lekami w kieszeniach, gwiżdżąc, a tak szybko, że patrzącemu w oczach się dwoiło, to znów grywał całemi godzinami na fortepianie, lub czytał nową książkę, nie dając się od niej oderwać, wreszcie robił dalekie wycieczki, lub Czytał dziewczętom, i bawił się z niemi po koleżeńsku. Czasem zaś nie mógł patrzyć na szkołę i zamykał się u siebie, lub wyjeżdżał. W takich razach matka obejmować; musiała godziny literatury, — panna Hall chemję i fizykę, a Nora śpiew. Tomasz nie był zdolnym do niczego. Po pewnym czasie wracał weselszy niż zawsze, odświeżony i pracował za dwu. Matka przypisywała to owemu okresowi życia, kiedy nie miał regularnego zajęcia.
Nieraz; nie chciał się pokazać przybyłym gościom, albo —siadał w kącie, nie otwierając przez całą wizytę Ust. Zdarzało się również, że mroził towarzystwo monosylabami i nagłem znikaniem z salonu.
Uważano to wszystko za oznaki genjalności. Tomasz Randalen miał w sobie coś z genjusza.
Przed wyjazdem do Ameryki „odkrył“ pewną nauczycielkę historji. Wogóle „odkrywanie“ było jego specjalnością. Zwała się Karen Lothe, a uczyła narazie robót ręcznych, czytania i pisania. Tomasz zwrócił na nią uwagę i znalazł w niej skarb wiadomości z zakreśli historji i sztuki. Poradził jej, by sobie przyswoiła znajomość dziejów kultury. Powtarzał to często, podkreślając niski stan w kraju tych wiadomości; które zdaniem jego mają największą dla szkoły wartość. Jął gromadzić zbiór kulturalno-historycznych rysunków i w ten sposób ożywiał zainteresowanie nauczycielki. Przez cały czas podróży pamiętał o tem i nadsyłał coraz to nowe rysunki, książki i dobre rady. Zaraz po powrocie do domu objął naukę historji, by jej pokazać co ma na myśli. Szło mu o rozwój, o całokształt zjawisk, a ilustrował to jasno i przejrzyście tablicami i mapami.
Wykład jego był jednostronny, ale silny i barwny, tak że obraz historycznego rozwoju występował wyraziście. Karen Lothe była zachwycona. Pociągał ją oryginalnością osoby swej i poglądów, przedziwnym talentem pedagogicznym, oddaniem się osobie, którą uczył, wykwintnym smakiem stroju i zachowania oraz dyskretnem i perfumami. Uzdolniona, dwudziestosześcioletnia dziewczyna nie spotkała dotąd nikogo, ktoby jej choć w przybliżeniu miał tyle co dnia do powiedzenia ciekawych rzeczy.
Trudności, jakie napotykał, i prześladowania wzmocniły tylko jej uczucie, które doszło do uwielbienia. Ale nie ujawniła go przed nikim.
Potem Tomasz objął kierownictwo szkoły, przychodził i słuchał, jak uczy, czasem biorąc w tem udział; czasem znów odchodząc bez słowa. To nie pokazywał się długo, to znów co dnia wykładał za nią przez, całą godzinę, lub chodził, milcząc po sali.
Przed samemi świętami Bożego Narodzenia zjawiła się Karen Lothe u pani Rendalen i oświadczyła, że nie może ni dnia jednego dłużej pozostać w szkole.
Na sam odgłos kroków Tomasza w kurytarzu napada ją, jak mówiła, drżenie, zaś w jego obecności nie może opowiedzieć najdrobniejszej rzeczy, nie mówiąc już o nauce.
— Czemuż to?
— Okazuje mi jawnie pogardę! — zawołała i zaczęła płakać.
— Pogardę?
— Tak. Albo przerywa mi ustawicznie i zaczyna sam wykładać, albo też nie zwraca wcale uwagi, obraca się plecami, wychodzi bez pożegnania i nie pokazuje się tygodniami.
Pani Rendalen zwołała wszystkie nauczycielki i przedłożyła im zażalenie Karen, pewna, że idzie tu o jakieś dziwne nieporozumienie.
Ale nauczycielka, która objęła po Karen naukę rysunków, zaręczyła, że dawnoby opuściła szkołę, gdyby nie miała do wyżywienia chorej matki, a to z powodu ciągłych ostrych uwag Tomasza w obecności dzieci. Jest on tyranem bezwzględnym i niemożliwym do zniesienia, a denerwuje ją do tego stopnia, iż drży, gdy jeno posłyszy, że nadchodzi. Powiedziawszy to, rozpłakała się także.
Przerażona pani Rendalen zapytała inne nauczycielki, przedewszystkiem zaś poprosiła o zdanie nauczycielki języków, dawnej swej uczennicy i przyjaciółki, która z jej pomocą kształciła się zagranicą.
Wyraziła ona opinję, iż w samej rzeczy Tomasz nie zdaje sobie widać sprawy z tego, że poprostu łaje, a także, że obraża, wtrącając się w tok nauki w sposób pełen dumy i przewagi, co jest bardzo dotkliwe. Tomasz jest bardzo nierówny, tak w zachowaniu wobec uczennic, jak i nauczycielek, a przytem sam przedmiot traktuje rozmaicie, stosownie do nastroju chwili. Zakończyła, że jej zdaniem, co jest również zapatrywaniem całego grona, nie nadaje on się wcale na kierownika szkoły. Nawet panna Hall, nie skarżąca się nigdy, wyraziła ten sam pogląd.
Pani Rendalen poprosiła nauczycielki, by dobrze rozważyły, co mówią, gdyż zagraża to szkole ruiną. Wzburzona oświadczyła, że obejmuje sama zarząd, ale nie wolno pod żadnym warunkiem wspomnieć o tem, co zaszło. Jęła się sprawy ze zwykłą energją, tak, że ogół nauczycielek ogarnęło przerażenie. Przyszło do scen wyruszających, jedna po drugiej wychwalała Tomasza, jakby każda dlań pałała uwielbieniem.
Koniec końcem zgodzono się na to, że jest on twórcą idealnego, współczesnego planu nauki i sam wybitnym pedagogiem, co więcej znaczy, niż umiejętność kierowania szkołą. Doszedłszy do tej konkluzji, pocieszały się wraz z panią Rendalen, jak mogły.
Dla Tomasza jednak było to klęską, tracił cel życia, a więc wszystko co miał.
Po śmierci Augusty, zrezygnowawszy z założenia ogniska domowego, zapragnął objąć szkołę matki, wcielić w nią swe marzenia i zastąpić tem narzeczoną, żonę i rodzinę. To było motorem jego pracy w latach młodzieńczych i ostoją nieskazitelnego życia. Tem też zjednał sobie ogromny podziw Karola Wangena i to stanowiło tajemny tekst korespondencji i rozmów z matką.
Przeżył on niejedną walkę z nieokiełznaną naturą swoją i nie z wszystkich wyszedł zwycięzcą, ale zawsze chroniło go od upadku uczucie wstydu wobec swego ideału i ów strach przeraźny, który odczuwała matka, nosząc go pod sercem. Opisywała mu go często w innych barwach, ale czemże był wobec jego obaw własnych? Stworzyło to pomiędzy matką, a synem stosunek niewzruszalnego zaufania, pełen świętej powagi, oraz dało im wspólny cel życia.
Być może, że matkę i cel życia byłby porzucił, gdyby miłość jego skierowała się na jedną jedyną kobietę, gdyż posiadał dziką wprost energję, ale wrodzony niepokój przysłaniał mu jedno wrażenie drugiem, a strach działał nieustannie, tak że wkońcu niechęć do małżeństwa zdominowała i cel życia został uratowany.
Od chwili pełnego zwycięstwa zaczęły się w nim rozwijać cechy abstrakcyjne, których zaródź przyniósł z sobą na świat. Skłonność ojca do obrazów i porównań i wielki rozmach w ujmowaniu wszystkiego, były to przejawy późniejszych skłonności syna.
Studjował gorączkowo, nie zawładnąwszy jeszcze jednym, brał się do drugiego przedmiotu, jakby w nim walczyły o pierwszeństwo i gdyby nie odpowiadały jego uzdolnieniom, nigdyby nie zdał żadnego egzaminu. Zawsze w chwili jego składania był już myślą i pracą daleko na przedzie tak, że sam egzamin stanowił jeno ogniwo całości, którą objął i przemyślał.
Świadek jego nauki, Karol, pojąć nie mógł, co czyni z nabytemi wiadomościami i to samo miało miejsce w stosunku do ludzi. Często zdał się być daleko, a odbierał oryginalne wrażenia.
Nauczycielką historji kultury interesował się jeno do czasu wypróbowania na niej swej metody, potem przestała dlań istnieć.
Jakże miała się rzecz z jego własną pracą? Latami polował za najlepszym materjąłem i najlepszą metodą nauczania, wprowadził w życie, po rozlicznych zmianach i poprawkach plan nauki, zwalczył ostatecznie opór zewnętrzny... Cóż mu stało teraz na drodze?
Wszyscy wielbili jego dzielność i radowali się sukcesami. Zwłaszcza wzruszającą była radość matki, która co dnia powtarzała: — Tak zawsze wyobrażałam sobie szkołę, drogi synu! — Czuł wdzięczność za to uznanie i było mu potrzebą. Posiadał wielki talent nauczania, był mu ostrogą w jasnem i obrazowem wpajaniu najtrudniejszych przedmiotów, z radością bronił nowych myśli wobec zacofanych osób i zwracał ich uwagę na ważne kwestje bieżące, wszystko, co trudne, zwalczał z uporem i wytrwałością,... ale na tem kończyło się wszystko.
Czując swe braki, dręczył się niemi i chwilami uczuwał wprost nienawiść dla szkoły i swej działalności.
Opuszczało go męstwo, czyniła się wokoło niego pustka. Uczuwał brak miłości i byłby to przyznał, gdyby nie matka i przyjaciel. Nie była to tęsknota za kobietą, a przynajmniej nie stanowiła najważniejszej sprawy, gdyż nie pociągała go szczególniej żadna.
Być może, przyczynę całego nieszczęścia stanowiła jego niezdolność wejścia z kobietą wogóle w stosunek serdeczny i bliski.
Człowiek, takiem i zajęty myślami, nie odczuwa tego jako cios niespodziewany, gdy pewnego wieczora dowie się od matki, że nauczycielki płaczą, narzekają i nie chcą go mieć kierownikiem szkoły. Tomasz wysłuchał spokojnie wszystkiego, siedząc przy fortepianie i uderzając od czasu do czasu palcem w klawisz. Odczuwał rozpacz matki i maskował rozpacz własną. Wiedział, że niema już w szkole nic do czynienia.
Zupełnie obojętnie zaproponował, by sama objęła kierownictwo i brzdąkał dalej, gdy mu powiedziała, że już to oznajmiła nauczycielkom.
Pobladł jednak śmiertelnie, a matka dodała pospiesznie, że oczywiście konieczny jest jako nadzorca, by jego plan spaczony nie został. Poprosiła, by się rozmówił z nauczycielkami, gdyż właśnie brak porozumienia i milczenie jego wywołało całą rzecz. Nauczycielki czują się dotknięte brakiem zaufania, a czasem też uchybieniem pod względem grzeczności. Spytała wkońcu, czy je znienawidził.
Tego mu było za dużo, rzucił się na fortepian, wybuchając płaczem, potem wstał, wziął kapelusz, płaszcz i wybiegł wbrew prośbom matki, by został i pomówił z nią jak dawniej.
Nie był do tego zdolny. Bolał go teraz stosunek do matki. Za powrotem z zagranicy pełna była wątpliwości, potem uznała jego plany, radowała się nimi, teraz zaś, za pierwszą skargą nauczycielek, odbierała mu szkołę.
Nie czynił jej wyrzutów z powodu tych wątpliwości, nie mógł tylko znieść tego stanu.
Postępowanie jego z ludźmi musiało być wprost opaczne, skoro go aż tak dalece źle zrozumiano. Był to zapewne powód najgłębszy uczucia pustki i zniechęcenia.
A jednak damy te, zarówno nauczycielki jak uczennice klas najwyższych, uwielbiały go przecież!... Czyż było to złudzenie, czy oszukiwanie samego siebie?
Uwielbienie? Cóż to znaczy? Z pogardą odpychał wszelkie uwielbienie... a mimo to podobał sobie w niem i dał się ukołysać iluzji. Wziął uwielbienie za coś rzeczywistego.
Nie! Kto chce brać, musi dawać! Kto pragnie miłości, kochać musi, a tego właśnie... jak inni przynajmniej... nie umiał.
Udał się na daleką wędrówkę, zupełnie jak onego wieczora wiosennego, po wykładzie. Wspomniał powrót z Ameryki i ambitne plany służenia ojczyźnie. Czyż mogło być coś wyższego ponad poświęcenie sił wychowaniu młodego pokolenia? Niema na to zbyt wielkich ofiar! Niech tam sobie wielkie narody marnują owoce pracy na militaryzm...
Zupełnie jak tamtego wieczora, po wykładzie, zraniony w serce, błądził bez planu i celu, tylko że dziś była zima i był sam (bez wiernego jak wówczas Karola, któregoby się obecnie wstydził).
Tu i owdzie leżały po polach płachcie śniegu (nastała odwilż), które w świetle księżyca wyglądały ponuro. W lesie, pod sosnami śnieg był jeszcze twardy i na drodze leżało go tak dużo, że iść było trudno.
Wrócił zupełnie wyczerpany na ciele i duszy. Przechodząc koło cmentarza, przytykającego do morza, gdzie spoczywał ojciec jego i dziadek, uczuł potrzebę odpocznienia w nurtach wody^ czy w ziemi... ach dało się to z sobą pogodzić.
Dochodziła północ. Jak wówczas, po wykładzie, nie chciał wracać przed zaśnięciem matki. Kładła się około dziesiątej, dziś jednak dojrzał światło w jej oknach i u Karola. Byłby zawrócił, gdyby nie zmęczenie...
Wyszła doń na kurytarz ze świecą i powiedziała zcicha:
— Tomaszu... jakżeś mnie przeraził!
Spojrzał, nie rozumiejąc. Wydało mu się, że postarzała o lat dziesięć, była blada i zatroskana.
— Pomówmy z sobą... — zaczęła.
— Nie, nie! — przerwał jej i uczynił gest odmowy — Jestem bardzo zmęczony!
Nie powiedziawszy nawet: dobranoc, udał się do siebie. Słyszała jego kroki, otwieranie i zamykanie drzwi, zgrzyt klucza w zamku... To jej sprawiło ból wielki. Czemuż się zamykał? Zdawało się jej, że zbudował między sobą a nią przegrodę.
Zaświecając lampę, usłyszał, że idzie Karol i wnet twarz przyjaciela ukazała, się w drzwiach. Radby był rzucić mu się na piersi. Uczucia, powstrzymane wobec matki, wydzierały się teraz ku Karolowi, drugiej oprócz tamtej ostoi życia. Mimo to rzekł:
— Nie, nie, Karolu! Jestem strasznie zmęczony?
Karol cofnął się, zamykając cicho drzwi, łączące ich pokoje.
Tomasz położył się, zasnął zaraz i wstał po ósmej dopiero.
Orzeźwiony, zapomniał wczorajszej udręki. Ubrał się i pomyślał, że jeśli tak spać może, to nie wszystko jeszcze stracone i znajdzie sobie cel życia. Postanowił wyjechać na parę dni i sam z sobą rozważyć, co czynić należy.
Tyle tylko dowiedziała się matka podczas śniadania. Polecił ją pożegnać Karolowi i wyjechał niezwłocznie.
Rada temu była, wiedząc jak szybko zmieniają się jego nastroje. Sądziła, że wróci odmieniony.
Nie spełniło się to. Wrócił taki sam, tylko zły na nauczycielki. Zaczął je teraz dręczyć srogo niemal, a grzecznie. Objął na nowo swe wykłady, z wyjątkiem śpiewu, który zlecił Norze, twierdząc, że ma wielkie zdolności pedagogiczne. Była więc teraz uczennicą i nauczycielką jednocześnie.
Karolowi wpadło, że możeby Tomasza pogodziła, ze szkołą zmiana nauczycielek, zaproponował tedy pani Rendalen, by z nim o tem pomówiła. Miała to uczynić, ale zaczęła od wspomnienia, że może z wiosną znajdzie środki na dokończenie obserwatorjum w starej wieży, zaniechanego z braku pieniędzy.
— Któż wie, gdzie będę z wiosną! — zawołał i poszedł.
Przyszło jej na myśl, że dobrzeby było skłonić nauczycielki do przeproszenia Tomasza. Zebrała je tedy w przeddzień świąt i powiedziała, że Tomasz zamierza opuścić zakład i wyjechać.
Oniemiały na chwilę ze strachu. Wreszcie zabrała głos Karen zaręczając, że tak nie myślała... że wogóle nie myślała nic, tylko była wówczas bardzo zdenerwowana... sądząc, że jest z niej niezadowolony. Nauczycielka rysunków, zaczerwieniona po uszy, wybuchła, twierdząc że tylko spencerowska metoda, wprowadzona przez Tomasza, była jej w początkach nie do zniesienia... ale mimo to nie powinna się była użalać... broń Boże! Nim skończyła, pociekły jej z oczu łzy.
Wszystkie wyrażały swą wdzięczność i uznanie dla zdolności Tomasza w każdym dziale nauki. Tylko przykro, że traktuje je z góry, jak zera.
Pani Rendalen kilka razy zdejmowała, przecierała i wkładała okulary.
Wystąpiła panna Hall i wyjaśniła, że cały powód leży w nierównem traktowaniu zarówno uczennic, jak nauczycielek, co miesza nauczycielki, a obraża poczucie sprawiedliwości dzieci. Młoda Amerykanka radaby była pomówić z Tomaszem, ale stał się bardzo nieprzystępny. Mówiąc to, była jak wszystkie zdenerwowana.
To obróciło wniwecz plan pani Rendalen, nie wiedziała co począć. Narazie przerwano układy, bowiem uwagę wszystkich zwrócił chór dziewcząt, śpiewających na schodach głównych budynku.
Nora wyuczyła je w czasach ostatnich nowych utworów chóralnych i przeniosła produkcję na schody tak, że gromadzili się nietylko domownicy, ale i obcy przechodzący aleją. Pani Rendalen i nauczycielki pospieszyły do okien.
Dziewczęta ustawiły się amfiteatralnie na stopniach, nie śpiewające maleństwa utworzyły flanki, a na samym dole stała Nora, otoczona chmurą jasnych włosów, tonących w kapuzie, która jej zawsze opadała na kark. Przyswoiła sobie sposób dyrygowania Tomasza, jedyną rzecz, którą czynił spokojnie ten niespokojny człowiek. Poruszała przegub prawej ręki a lewą dawała znaki. Rękę prawą trzymała zupełnie jak on, tuż przed piersiami.
Śpiew brzmiał silnie, płynąc ponad miasto, a widok ten, podniecający fantazję, przyczyniał się może także do efektu.
Poniżej budynków szkolnych leżało miasto i port pośród dwu przylądków, w zatoce roiło się od ludzi w pracowitych warsztatach i składach drzewa, po lewej stronie sterczała góra, utkana bezlikiem domów, a w dali widniały wyspy po morzu rozrzucone. U wybrzeża panowała w powietrzu cisza, zazwyczaj podczas śpiewackich produkcyj po niebie pędziły spiesznie chmury i promienie słońca rozświetlały raz po raz krajobraz. Czasem też, przy pogodzie na lądzie huczało morze. Stąd to może poszło, że śpiewaczki wybierały smętne pieśni.
Ów śpiew chóralny stał się od pewnego czasu wprost popisem szkoły. Starsze czuły, że chwyta je jakaś więź przemożna, śpiew bowiem wzmacnia i łączy, a każdy idealny wysiłek stoi w naturalnym związku z harmonją tonów.
Ten, który doznawał wrażeń najsilniejszych, stał ukryty za zamkniętem oknem i za żadną cenę nie byłby się pokazał. Widział Norę w jasnym płaszczu, z odrzucona wstecz głową, dyrygującą ruchem dłoni. Tkwił dalej w ukryciu.
Ten śpiew był wyrazem jego usiłowań, a głosy dziewcząt bolały go dziś dotkliwie mimo, że w istocie dokonał rzeczy wielkiej i to wbrew przeciwnościom.
Nie każdy mógł się poszczycić podobnemi wynikami... a mimo to stał teraz u granic.
Cóż go jednak tak unieszczęśliwiało? Zaczął dumać nad swym stosunkiem do matki i całego otoczenia...
Nagle śpiew umilkł, chór, rozpierzchły w radosne grupy, popędził w dół aleją, a na końcu szedł „sztab główny“. Tora chciała widocznie o czemś zawiadomić przyjaciółki, szły tedy, często przystając i naradzając się z sobą.
Ach tak, pomyślał Tomasz, rzecz główna to posiąść istotę, z którą możnaby dzielić wszystkie troski i radości życia!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.