Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Udał się na daleką wędrówkę, zupełnie jak onego wieczora wiosennego, po wykładzie. Wspomniał powrót z Ameryki i ambitne plany służenia ojczyźnie. Czyż mogło być coś wyższego ponad poświęcenie sił wychowaniu młodego pokolenia? Niema na to zbyt wielkich ofiar! Niech tam sobie wielkie narody marnują owoce pracy na militaryzm...
Zupełnie jak tamtego wieczora, po wykładzie, zraniony w serce, błądził bez planu i celu, tylko że dziś była zima i był sam (bez wiernego jak wówczas Karola, któregoby się obecnie wstydził).
Tu i owdzie leżały po polach płachcie śniegu (nastała odwilż), które w świetle księżyca wyglądały ponuro. W lesie, pod sosnami śnieg był jeszcze twardy i na drodze leżało go tak dużo, że iść było trudno.
Wrócił zupełnie wyczerpany na ciele i duszy. Przechodząc koło cmentarza, przytykającego do morza, gdzie spoczywał ojciec jego i dziadek, uczuł potrzebę odpocznienia w nurtach wody^ czy w ziemi... ach dało się to z sobą pogodzić.
Dochodziła północ. Jak wówczas, po wykładzie, nie chciał wracać przed zaśnięciem matki. Kładła się około dziesiątej, dziś jednak dojrzał światło w jej oknach i u Karola. Byłby zawrócił, gdyby nie zmęczenie...
Wyszła doń na kurytarz ze świecą i powiedziała zcicha:
— Tomaszu... jakżeś mnie przeraził!
Spojrzał, nie rozumiejąc. Wydało mu się, że postarzała o lat dziesięć, była blada i zatroskana.
— Pomówmy z sobą... — zaczęła.
— Nie, nie! — przerwał jej i uczynił gest odmowy — Jestem bardzo zmęczony!